Śniadanie zjedliśmy w towarzystwie kilku madziarskich tubylców i wesoło taplającego się w akwarium żółwia żółtolicego. Drab śmiesznie się z Anulką droczył o jedzenie, a ja w tym czasie sprawdzałem, co można na Bałkanach zobaczyć ciekawego. Wielki Paluch Przeznaczenia wskazał kanion rzeki Uvac (Увац), a zaraz po nim Đavolja Varoš, co się tłumaczy Miasto Diabła. Nie wiem, kto to nazywał, ale na pewno nie mieszkał wcześniej w Trójmieście.
Spakowani ruszyliśmy naokół jeziorka, Kociątko wyznaczone na ochotnika na pierwszego kierowcę znalazło już za pierwszym zakrętem sad śliwkowy, czego odpuścić nie mogła i czym prędzej ruszyła łapczywie badać ich smak.
Usiłowałem znaleźć jakiś fajny kąt, interesujący punkt widzenia, niezły kadr, ale nad Balatonem mi się to nie udało. Ciężko coś wymyślić dobrego z płotami obwieszonymi reklamami. Nie to, że się nie starałem, nie. Wręcz przeciwnie. Zmitrężyliśmy sporo czasu, by móc Wam pokazać Balaton. Ale jedyne, co wydaje się stamtąd interesujące to ogromna wojskowa ciężarówka z uchylnymi przednimi szybami.
Skupiliśmy się wobec tego na dalszej jeździe, Anulka doprowadziła nas przez wśród przepięknych węgierskich chatek do granicy z Serbią, po czym zdała kierownicę i dalej prowadziłem ja.
Na granicy bardzo miłe przyjęcie, straż graniczna, celnik, wszystko przebiegło pomyślnie, choć celnik musiał nieźle ryknąć, żebym go usłyszał i zarzymał się do kontroli. Po otrzymaniu od obu urzędników życzeń przyjemnego pobytu w Serbii, spotkaliśmy trzeciego urzędnika, który za przekroczenie prędkości o 9 kilometrów wlepił nam mandat, a do niego doliczył jakąś opłatę… aktywacyjną chyba. Tak więc miły pobyt rozpoczął się od poszukiwań kantoru.
Potem już bez większych wzruszeń, tylko my i asfalt i kurczowe trzymanie się przepisów. Potem, wiecie, Lidl, Rosmann… Uzupełnianie zapasów… W przydrożnym sklepie markowanym wodą Knaz Milos zakupiliśmy pożywny obiadek w postaci białego sera. Zjedliśmy go z bułkami i pomidorem w trakcie jazdy. Szkoda czasu się zatrzymywać.
Po drodze widzieliśmy serbskie Kutaisi, miejskiego brata – bliźniaka: Valjevo, bardzo przypadło mi do gustu. Niestety: tylko przez okno.
Pod wieczór Kociątko zaproponowało zjazd na punkt widokowy. O ile zjechać było miło i łatwo, o tyle by wjechać z powrotem należało z autkiem rozmawiać, jak z koziołkiem, bo zaparło się czterema kołami i pod górkę już przyczepności nie miało na tych kamyczkach. Z rozpędu wjechaliśmy zresztą na górkę tylko po to, by gwałtownie zahamować celem przepuszczenia rzeczonych koziołków, które wracały akurat z pastwiska.
Udało się szczęśliwie wydostać na asfalt i zaczęły się prawdziwe góry, takie z serpentynami, bajera. Uwielbiam góry, wiem, że to nienormalne, ale góry mogę oglądać z góry i z dołu i ze środka i tak samo po nich chodzić, czy jeździć. Uwielbiam irracjonalnie i bez zastrzeżeń. Im gorsze góry (wyższe, stromsze, niebezpieczniejsze) tym lepiej. I przez te góry, w rozdzierających ciemność błyskach nadchodzącej burzy, przejechaliśmy lądując w Kosjerić w hotelu Olimpijskim, gdzie latały hordy ubranych na sportowo dzieciaków. Idziemy spać.