Tak się dzisiaj zastanawialiśmy z Anulką, czemu takie przygody nas spotykają? To znaczy, innych spotykają mniej, a nawet w ogóle, ale my zawsze musimy coś takiego zrobić, żeby było ciekawiej.
W każdym razie, poznaliśmy przez telefon polskiego konsula, stanęliśmy przed i zostaliśmy zwolnieni z zarzutów przez serbski sąd, obłożeni karą w wysokości 6000 dinarów + 1000 dinarów opłat sądowych ale udało nam się odzyskać paszporty i wyjechać z Serbii…
Wyszliśmy rano z hotelu w poszukiwaniu śniadania, które znaleźliśmy w linii prostej jakieś 20m od drzwi, kawiarnia znajdowała się kolejne 20m dalej, więc problemów z zaopatrzeniem nie było. Podejrzewam, że większość tzw. ludzi cywilizowanych nie zajrzała by nawet do wnętrza tej restauracji połączonej ze sklepem, ale widzieliśmy tłumy serbskich robotników, które waliły do środka, a to nam wystarczyło za rekomendację. Zjedliśmy kawał chleba posypany słonym twarogiem, na co rzucono jajkiem, a całość wrzucono do pieca, pychota, palce lizać!
Posileni ruszyliśmy w stronę Uvac, po drodze zawiązując dozgonne przyjaźnie i płosząc owieczki. Przed Cajetiną wzięliśmy autostopowicza, który z wdzięczności przeprowadził nas przez miasto i polecał całym sercem kanion Uvac, jako że urodził się tam w pobliżu i wychował.
Rzeka Uvac została przegrodzone tamą, co pozwoliło na takie spiętrzenie wód, iżby powstało całkiem sensowne jeziorko, które obeszliśmy z grubsza w dwóch miejscach, mocząc przy tym w lodowatej wodzie stópki.
Cudne widoki, których na zdjęciach nie jestem w stanie oddać.
Minuty mijały, dzień dojrzewał, ile można oglądać nawet i 8-my cud świata? Postanowiliśmy ruszyć do Albanii przez Nova Varos i Sjenicę zupełnie pomijając diabelskie miasto, ponieważ nie zanotowaliśmy sobie dokłanych koordynat. Trasa z początku nie dostarczała większych emocji, zakręt w lewo, zakręt w prawo… Co ciekawe, z Serbami dzielimy lewo (znaczy, że mamy wspólne), ale nasze prawo to ich 'desnoj’, a ich 'prawo’ to nasze prosto. Dowiedzieliśmy się tego podczas jazdy z serbskim strażnikiem granicznym…
W naiwności swojej wybraliśmy ciekawie wyglądającą trasę wychodzącą ze Sjenicy na południowy wschód, by potem skręcić na południe trasą 197 i przekroczyć granicę z Czarnogórą i tędy przejechać do Albanii. Droga, na początku w miarę dobra, wręcz asfaltowa, zmieniła swoje oblicze po paru kilometrach, a tuż przed granicą zamieniła się w bieżnię dla górkich kozic. Jechaliśmy dnem wyschniętego strumienia. Każdy normalny człowiek w tym momencie odpuściłby sobie dalszą jazdę, ale nam było żal przejechanych kilometrów, nie chciało nam się wracać taki kraj świata, więc zamieniliśmy się miejscami (bo kijanka słucha mnie odrobinę bardziej niż Anulki), włączyliśmy napęd terenowy i – utwierdzeni w słuszności swojej decyzji podczas krótkiej pogawędki z napotkanym kowbojem – wpakowaliśmy się po stromiźnie wprost w objęcia straży granicznej Serbii oraz Czarnogóry. Na górce stało lub siedziało popijając sobie wspólnie rakiję ze 7-miu gości w mundurach…
droga do granicy Serbii z Czarnogórą – Przemysław Wollenszleger on Vimeo.
Przyzwyczajeni do swobodnego traktowania granic nie spodziewaliśmy się, że Serbowie na służbie są w ogóle wyprani z poczucia humoru. Wzięli od nas paszporty, a po dwudziestu minutach przekomarzania się w różnych językach i na różne sposoby, jeden z nich wsiadł z nami do samochodu wraz z paszportami, a drugi eskortował nas Ładą Nivą z powrotem do Sjenicy. Kolesie, w trosce o przyszłość swojego zawodu, wykręcili międzynarodową mini aferę z próbą nielegalnego forsowania granicy. W trakcie jazdy Anulka poprosiła sms-em mojego brata o telefon do konsulatu, co spowodowało dodatkową porcję zamieszania, gdyż brat od razu zaczął rozkręcać aferę dyplomatyczną, zadzwonił do konsula i się zaczęło…
Na posterunku w centrum Sjenicy (choć właściwie cała Sjenica to centrum) funkcjonariusze powoli zaczynali zdawać sobie sprawę z rozmiaru afery, jaką wspólnie bez sensu zrobili, zamiast nas po prostu odesłać. Z małego incydentu granicznego, który można było zamieść pod dywan, wyrósł wielki biurokratyczny zagwozd. Zadzwonił konsul, wytłumaczył nasze prawa i obowiązki, porozmawiał ze strażnikami. Strażnicy w odwecie postanowili postawić nas przed sądem, ale już nie mieli odwagi czy chęci, by pozbawić nas wolności. Dostaliśmy kawę, Anula wyszła kupić coś do jedzenia, a ja słuchałem z rozdziawioną buzią (proszę się nie dziwić, po prostu lepiej rozumiem obce narzecza, gdy włączę trzecie ucho).
Protokół pisało trzech strażników, z czego jeden nawet był podczas incydentu; poprawiano go kilka razy.
Gdy strażnicy zorientowali się, że rozumiem, co mówią między sobą, na narady zaczęli wychodzić do innego pomieszczenia. W międzyczasie na posterunek zwalili się chyba wszyscy funcjonariusze i jeden z nich, znający trochę angielski, zabawiał nas rozmową. Generalnie w tym momencie wszyscy już zaczęliśmy robić dobrą minę do złej gry. Anulka najedzona nie wyciąga tak chętnie pazurków, mnie jakiś śmiech pusty ogarniał (może po tej kawie, którą dostałem?), atmosfera zelżała.
W końcu policja graniczna osiągnęła stan umiarkowanego zadowolenia z protokołu, pojechaliśmy do sądu (sic!). Wyobraźcie sobie sędziego w Polsce, który przyjeżdża o 20-tej do sądu, bo ma dwóch obcokrajowców do przesądzenia. No nie da rady. Już to widzimy, jak polska magnateria rusza spełniać obowiązek…
W Serbii się dało, przyjechała sędzina, zarzuciła nam to i owo, po czym usprawiedliwiła przed sobą, że oznaczeń nie ma żadnych po drodze, więc jesteśmy niewinni. Skoro zaś jesteśmy niewinni, to poniesiemy najniższy wymiar kary, gdyż ich kodeks (zakon) przewiduje karę finansową od… do… i nie ma żadnego zapisu, który by nas z tego zwalniał. A przynajmniej my tak to rozumiemy.
Trochę kłóci się z logiką, że niewinni, ale kara, lecz na to spuśćmy zasłonę miłosiernego milczenia. W międzyczasie Wysoki Sąd wraz z policjantami doszedł do wniosku, że zostaniemy na noc, bo banki nieczynne, a my na grzywnę nie mamy, ale udało się ich przekonać, że banki może i owszem, nie działają, ale już bankomaty raczej na pewno, więc przeszliśmy się jeszcze przez miasto w asyście.
W serbskich sądach jest jak w polskich: nie ma znaczenia stan faktyczny ani logika, ważne że się papier zgadza. Podpisaliśmy więc kilka stron protokołów, dokumentów i odbiór wyroku, dostaliśmy sporo papieru ze sobą, odzyskaliśmy w końcu paszporty i pojechaliśmy do Czarnogóry.
No i proszę, jedna mała decyzja, a tyle radości po drodze.