Ze złości na serbską biurokrację postanowiliśmy nie tankować w tym – pięknym skądinąd – kraju. Na pierwszej napotkanej stacji czarnogórskiego Wróblenu zatankowaliśmy do pełna z niewielką górką, po czym zjechaliśmy do Bijelego Polja, zatrzymaliśmy się w przydrożnym hotelu i poszliśmy spać.
Trawersata Montenegro była czystą przyjemnością. Prowadził pewną łapką dzielny Kot czarnogórski, zatrzymywaliśmy się tu i ówdzie, by pstryknąć widoczek albo napić się kawy…
W międzyczasie dobiegła mnie świadomość o przeczytanej wcześniej gdzieś, u kogoś, informacji o podróżnym sposobie na pranie, który to sposób postanowiłem od razu wypróbować: wywaliliśmy wszystkie rzeczy z turystycznej lodówki, wlaliśmy do środka wodę z detergentem i wrzuciliśmy bieliznę, po czym, zamknąwszy wszystko szczelnie, ruszyliśmy dalej, ku przeznaczeniu. W tym czasie pranie samo się robiło korzystając ze wstrząsów drogowych. Temperatura, zgodnie z zamówieniem wzrastała z 27 na starcie do 39 stopni w okolicach Podgoricy (chodziło, żeby pranie miało odpowiednią temperaturę).
Niczym nie zmącona atmosfera spokoju i przyjemności z jazdy skończyła się nagle dzięki dotarciu do przejścia granicznego z Albanią. Kolejka do granicy długa, a buractwo, w większości – co z przykrością stwierdzam – albańskie – wyprzedzało poboczem i wpychało się przed wszystkimi.
W pewnym momencie już mnie osobiście poniosło, zacząłem głośno narzekać, a czasem i ubliżać, co raczej rzadko się zdarza, a w tym czasie Anulka zrobiła pogrzeb motylkowi, którego zwłoki znalazła w samochodzie. Niewiele brakowało, bym, zrozpaczony brakiem kultury, zabrał się do rękoczynów.
Słyszeliśmy pogłoski o skandalicznym zachowaniu albańczyków na drodze, więc od granicy za kółkiem siadłem osobiście, jego wysokość młot Thora, karząca ręka sprawiedliwości i lechicki pogromca albańskiego buractwa drogowego.
Nawykli do przemierzania Europy w tempie galopującego żółwia, cieszyliśmy się jak dzieci, że maksymalna dopuszczalna prędkość w Albanii wynika z ogólnych warunków panujących na jezdni. Pod względem jazdy Albania góruje nad każdym innym krajem europejskim, w którym miałem przyjemność prowadzić auto. Bez dwóch zdań mogę stwierdzić, że jest to kraj, w którym naprawdę dobrze mi się jeździ. Owszem, trzeba mieć oczy naokoło głowy, trzeba się trochę nagimnastykować, ale radość z jazdy w tym kraju miałem największą. Ludzie jeżdżą w takim wesołym, bezkompromisowo radosnym stylu. Nie polecamy natomiast przyjazdu tutaj własnym pojazdem ludziom, którym każda rysa na lakierze stanowi ujmę na honorze lub chociażby psuje humor. Już na samym początku ujrzeliśmy na własne zdumione oczy, jak kierowca z Sharana usiłował zrzucić z drogi Mercedesa E.
Po przejeździe przez parę mil tego wspaniałego kraju dojechaliśmy w końcu do Durres, takiego albańskiego Sopotu, w którym znaleźliśmy nocleg właściwie z marszu wchodząc do hotelu. Położony w trzeciej linii frontu licząc od morza, oferował fajne warunki za fajną cenę.
Zauważyliśmy, że w Durres, a potem i okazało się to regułą dla reszty kraju, są i owszem, przejścia dla pieszych, ale sygnalizacji świetlnej na nich już nie ma, poza tym i tak nikt z przejść nie korzysta, gdyż wszyscy i tak przebiegają tam, gdzie akurat mają na to ochotę. A kierowcy zupełnie się tym nie przejmują. Jedynie czasem, w trosce o zdrowie i życie pieszego, należy odrobinę przyspieszyć, by nie wpadł na głupi pomysł, że akurat przed nami uda mu się przebiec. Cudowny kraj.
Morze w tym miejscu, jak Balaton, płytkie, piaszczyste, gorące. Nie przynosi ochłody. Wykąpaliśmy się, zjedliśmy coś i poszliśmy spać.