Zmartwychwstanie o tej porze bywa ciężkim przeżyciem, widać po powyższym obrazku… Całe szczęście, kuchnia wyposażona w garnek pozwoliła na zrobienie kawy. Na pierwsze śniadanie poszliśmy wykąpać się w morzu.
Cu. Do. Wnie.
Cudownie, Morze Egejskie przywitało nas ciepłą, przezroczystą wodą, w której baraszkowaliśmy jak młode wydry. Po kąpieli Anula szukała muszelek i innych takich, które z lubością zbiera i coś tam sobie potem z nimi w domu robi.
Drugie śniadanie, kupione w supermarkecie, zjedliśmy siedząc sami na środku agory, a ludzie powoli zaczynali się schodzić do pracy.
Fajnie tak było sobie odpocząć, lecz niespokojny duch wędrówki wbił mi swoje zardzewiałe ostrogi w bok i ruszyliśmy dalej: Anula postanowiła ulżyć mojej roli motorniczego i przewiozła nas parę rzutów greckim beretem dalej: do nikomu nic nie mówiącej, a tym bardziej nikomu nie znanej miejscowości o tajemniczej nazwie Fanari.
W drodze obejrzeliśmy prześliczny kościółek greko – katolicki w miejscowości której nazwy nie pamiętam.
Fanari ma kilka zalet, z których najważniejsza jest względna bliskość Bułgarii, do której zamierzaliśmy zawinąć, skoro już tak się włóczymy po Europie. Kolejna zaleta to stosunkowo mała popularność pozwalająca w pełni rozkoszować się beztroskim moczeniem odwłoków bez konieczności wstawania ze świtem. Wpadliśmy do tej wioseczki, zorientowaliśmy się z grubsza gdzie, co i kto oraz czemu, wskoczyliśmy do wody, poszliśmy na obiad, a potem pojechaliśmy na camping za Fanari, gdzie rozbiliśmy namiot. Na mrowisku. To oczywiste. Olimp nie wybacza. Ale wtenczas jeszcze o tym nie wiedzieliśmy, za to znowu poszliśmy się moczyć.
Wróciliśmy dość późno, bo kupowaliśmy jeszcze kolację, zobaczyliśmy i oceniliśmy sytuację, przy czym lenistwo wygrało i namiotu nie przestawialiśmy. Wywabiliśmy mrówki otwartą butelką coca-coli na sąsiednie stanowisko i mieliśmy nadzieję, że dadzą nam spać.
Dały. Do 5 rano czasu greckiego.