Przed kontynuacją podróży postanowiliśmy skorzystać z hotelowego internetu, ale, podobnie jak w innych miejscach, akurat nie działał. To wielce zastanawiająca przypadłość globalnej sieci w Europie, że działa, a właściwie to złe określenie – że funkcjonuje jak PKP.
Jako, że z internetu nici, poszliśmy zażyć ochłody w falach Morza Czarnego. W tym miejscu fale są wystarczająco duże, by móc z powagą stwierdzić, iż właściwie jest to bardziej walka o przetrwanie, niż kąpiel w wodzie. Ale i tak fajnie. Afrodytą wyłaniającą się spośród fal jest oczywiście moja osobista tygrysica morska.
Anulka, jak zabiera się za pilotowanie, znajduje niewiarygodne trasy przejazdu. Dzięki temu raz oszczędzamy parę godzin w korkach, a raz tracimy na jakichś bezdrożach. Podejrzewam, że wychodzimy na zero, ale za to widoki przeróżne oglądamy, które nie wszystkim są dane.
Ten koleś ewidentnie nie dał rady…
Dzień spędziliśmy na jeździe, która, mimo że romantyczna sama w sobie, to trudno ją jakoś rozsądnie opisać. Przy autostradzie Constanta – Bucuresti Rumuni nie rozpieszczają ilością stacji benzynowych a już na pewno nie ma stacji z lpg, musieliśmy zjechać dosłownie z 80 metrów, by móc spokonie zatankować.
Przed stolicą monstrualny korek, więc zrobiliśmy kilkudziesięciokilometrowy objazd i pojechaliśmy wśród uroczych pól na północ.
Dla niedowiarków załączam kolejny odcinek przejazdu po Europie… wiem, wiem, już nudne to się robi…
objazd Bukaresztu from Przemysław Wollenszleger on Vimeo.
Pola niedługo potem zamieniły się w góry, gdzie przetrwaliśmy znowuż ogromnych rozmiarów korczysko drogowe przed Sinaią, tym razem bez możliwości objazdu, widząc w zamian po drodze to lub owo.
Szczęśliwie, dojechaliśmy do Sighișoary. Oczywiście, bez hotelu, bez pieniędzy, bez jakichkolwiek informacji, wiadomo: coś w stylu nagłej materializacji w danym miejscu. Miasteczko ładne, złego słowa nie powiem, warto zwiedzić.
Podobno tu urodził się sam hrabia Dracula, mają nawet jego pokoik wychuchany z kołyską i jego osobistym nocniczkiem, mucha nie siada. Ale, że jego chata w ogóle do mnie nie przemawia, zamieszczam bramę, przez którą wiedli doń wieczorami śniadania.
Pochodziliśmy, popstrykaliśmy zdjęcia, zjedliśmy w miejscu, w którym byliśmy zupełnie nie na miejscu (towarzystwo niższej klasy średniej, każdy genealogię ciągnął co najmniej od Habsburgów, ą-ę przez bibułkę, cisza przy jedzeniu, ani mlaśnięcia, policzki nie zaszczycone zmarszką od uśmiechu, generalnie sztywno, smutno i ponuro) – ale tylko w tym miejscu nie na miejscu znaleźliśmy dwa stołki, by posadzić nasze książęce tyłki. A niedaleko były dwa o niebo lepsze miejsca z o niebo lepszą gawiedzią, tyle że ni szpilki wetknąć…
Ubaw przy jedzeniu odbiliśmy sobie znajdując miły pensjonacik i nieopodal lokalny bar zrobiony w piwnicy, bardzo klimatyczna sprawa. Stali bywalcy lokalu przywitali nas, jak swoich. Wypiliśmy po piwie i poszliśmy spać.