Na razie wstałem w miarę wyspany i zacząłem węszyć za kawą. Cały pensjonat, układ pomieszczeń, przypominał mi bardzo pewien hostel, w którym kiedyś się zatrzymaliśmy, również w Rumunii. Podobieństwo jest tak uderzające, że aż miałem uczucie deja vu. Po krótkich poszukiwaniach objawił się mi się właściciel, Chip, ewidentnie po solidnej imprezie i sam zaproponował filiżankę kawy.
Zaczęliśmy rozmawiać, na co objawił się w stroju niedbałem mój ciekawski Kot, po czym do kompletu przyszedł jeszcze brat Chipa, Catalin. Reszta poranka upłynęła pod znakiem bardzo miłego śniadania. Chłopaki sami zaproponowali pyszne jedzenie prosto z ich farmy. Siedzieliśmy i rozmawialiśmy o różnych rzeczach, pokazali nam potem świeżo budowaną saunę i bar na zboczu. Mają niezły pomysł na pensjonat, trzymamy za nich kciuki, by wszystko udało się im tak, jak sobie marzą.
Polecamy Casa Vlad całym sercem: jest oddalone od centrum o jakieś 800 metrów, ma wspaniały widok na starówkę. Ale przede wszystkim polecamy ze względu na obu właścicieli, bardzo sympatyczni i pomocni ludzie. Jeżeli ktoś z Was będzie się tam wybierał, dajcie nam znać.
Horea Teculescu nr 41, Pensiunea Casa Vlad, Sighisoara, Targu Mures
phone: 0040747319310 Catalin Vlad
Wsiedliśmy na rydwan i ruszyliśmy w trasę. Układany naprędce plan zakładał nocleg we Lwowie, któregośmy jeszcze na oczy nie oglądali. Granicę chcieliśmy przekroczyć w Halmeu, niedaleko Satu Mare. Po krótkiej, 6-cio godzinnej wycieczce krajoznawczej, podczas której zauważyliśmy, iż niektórzy obkładają swoje chatki płytkami ceramicznymi z góry na dół, co daje ciekawe efekty wizualne, stanęliśmy w wioseczce z zamiarem uzupełnienia zapasów wody pitnej i prowiantu.
Prowiant zresztą zeżarliśmy na pniu, mają dobrą kiełbaskę w Halmeu.
Dawno, dawno temu, bardzo dawno, zapragnąłem mieć nóż taki solidny, wielofunkcyjny (znaczy, żeby oprócz krojenia można było siekać)… i wcale nie tak dawno temu, w sklepie z materiałami budowlanymi, zanabyłem drogą kupna takie mordercze narzędzie, z głownią długości ok 12cm, porządną rękojeścią i pochewką pośledniej jakości, służył w trakcie podróży dzielnie, głównie do krojenia pomidorów.
Podjeżdżaliśmy ostrożnie do granicy, poprosiłem Anulkę, by schowała nóż, a nie celnikom po oczach nim świeciła, po czym oddałem się rozmowom granicznym a o narzędziu zbrodni zapomniałem.
Ale!
Pamiętała o nim, Bóg wie skąd, straż graniczna Ukrainy, która to, wraz z celnikami, w poszukiwaniu onego przetrzepała nam prawie całe auto. Nie mamy pojecia, skąd oni o nim wiedzieli. Grunt, że nie znaleźli, choć – co ciekawe – wwieźliśmy na terytorium Ukrainy dwie siekiery, które strażnicy i celnicy widzieli, brali do rąk i się wypytywali, skolka kosztują. Nóż przejechał szczęśliwie wraz z nami, co więcej, żeby nie trzymać Was w niepewności, równie szczęśliwie i wyjechał. Dalej służy głównie do krojenia pomidorów, czasem też Anulka straszy nim dzieci, jak nie chcą spać.
Przyzwyczajeni już przez los i doświadczoną przez życie Europę, iż stan dróg bywa różny ze wskazaniem na mocną trójkę z plusem (3+ w szkolnej skali ocen, ale tej normalnej, gdzie nie ma wybitnych na 6 z groszami) wjechaliśmy ufni na terytorium Ukrainy. Wiedzieliśmy, czego chcemy (spać we Lwowie), wiedzieliśmy, jak tego dokonać (jechać do celu), wiedzieliśmy, kiedy (dzisiaj, bo czasu mało), dzięki nowoczesnej technice wiedzieliśmy także z grubsza, ile kilometrów nas czeka. Ale przekorna natura kazała mi zapytać pogranicznika, ile godzin do Lwowa. Pogranicznik, dumny z pokładanego w nim zaufania, podzielił trasę na trzy części, dwie po 3 godziny, a trzecia 5, czym wbił nas w niemałe zdumienie.
Złożyliśmy te niewiarygodne ilości na karb różnic kulturowych, dziwnych odmian liczebników i generalnie utrudnionej komunikacji obcojęzycznej, choć wspomaganej roboczo palcami, po czym ruszyliśmy w stronę najbliższej większej miejscowości: Вилок-a.
Ukraina z taką niefrasobliwą nonszalancją zamiotła wzystkie nasze wcześniejsze doświadczenia drogowe w kąt, pokazując, jak niewiele wiemy jeszcze o świecie.
Ukraina – trakt graniczny from Przemysław Wollenszleger on Vimeo.
To nie było pogrożenie paluszkiem. To było wyciągnięcie pasa i ciężkie lanie. Po jakimś czasie zrobiło się lepiej, drogi nabrały płaskości, gdzieniegdzie poprzetykanej np. 60-centymetrowymi asfaltowymi stalagmitami, czasem równie wysokimi bandami, żeby już na pewno nie udało się zjechać przed nadjeżdżającą ciężarówką, czasem czegoś brakowało po drodze, np. zamknięcia studzienki.
Ci, którzy mnie znają, a w sumie nie ma ich tak wielu, wiedzą już, że takie warunki, to dla mnie jak kawa po turecku i orzechy z miodem. Żal brał, ale musieliśmy się poddać: czas, jaki nam pozostał do zameldowania się w Trójmieście nie pozwalał na zwiedzania Ukrainy. To piękny kraj z miłymi ludźmi. Po raz kolejny potwierdza się nasza obserwacja, że im większa bieda, tym więcej serca mają ludzie dla siebie i bliźniego. Ukrainę odwiedzimy przy najbliższej okazji, na deser pokazujemy Wam przepędzenie bydełka z pastwiska do zagrody.
Ukraina – bydełko na drodze from Przemysław Wollenszleger on Vimeo.
Za Uzhorod zatankowaliśmy i wjechaliśmy postać na granicy do Słowacji. Ukraińscy pogranicznicy pytali tym razem o papierosy, a Słowacy przetrzepali nas, jak rodzice nastolatka po imprezie.
Znaleźliśmy nocleg w Michałowcach, do których przyciągnęło nas jezioro. Pencjonat Hviezda w Słowackich Michałowcach to jak dotąd jedyne miejsce, które odradzam z dobroci serca. Nie ma sensu tam spać. No, chyba że jesteście bez wyjścia…