do któregośmy pojechali leży w Polsce. Musiałem trochę ponaciągać fakty, iżby Kot się zgodził tam pojechać, ale – patrząc na to z odpowiedniej perspektywy – takie naciąganie nie ma żadnego znaczenia w obliczu wieczności.
Zanim jednak wjedziemy do Rzeczpospolitej, pożegnała nas Słowacja dwoma jeziorami: vodná nádrž Zemplínska Šírava nad którą swoje betonowe oblicze przegląda m.in. urocza miejscowość Kaluža oraz vodná nádrž Veľká Domaša, w której wodach ogromne szczupaki budziły zrozumiałe wątpliwości co do moczenia tam kończyn. Ale w obu jeziorach pływaliśmy, mimo wątpliwości…
…
Ach, te małe różnice…
Słowacki przypomina mi odrobinę próby dogadania się z uskrzydloną alkoholem młodzieżą w Sopocie. Piękny język.
Wjechaliśmy do Polski tak bez specjalnego entuzjazmu, zatrzymaliśmy się na obiad w polskiej winnicy i po bliżej nieokreślonym czasie, dojechaliśmy na miejsce. Napisałbym, że bez przygód, ale jak Anulka bierze się za wyprzedzanie, trzeba mieć nerwy z grafenu obleczonego tytanem. Zgoniła parę samochodów na pobocze, kilka zostawiło czarne ślady opon… Grunt, że przeżyliśmy.
W Zamościu czekał nas kamerdyner z poczęstunkiem (gość w dom, Bóg w dom) i rewelacyjny hostel o nie-wiadomo-skąd wziętej nazwie Zamość.
Po krótkiej indagacji personel hostelowy polecił nam miejscowy browar i jego znakomite piwa, tak więc udaliśmy się tam zwilżyć spragnione polskich aromatów polskie gardła.
To niebieskie ma sugerować, że tam naprawdę warzy się piwa. To u góry. Zdjęcie znaczy.
Znawcom tematu i zaciekawionym podaję, iż piwo jasne produkcji browaru Zamość ma wyraźny aromat moich butów trekkingowych tuż po 20-kilometrowym spacerze w górach. W grubych skarpetach. Ciemne i pszeniczne mają inne, znacznie mniej kontrowersyjne, aromaty.
Tak czy owak, polecamy.
Padliśmy na twarz po tej podróży, albo i po tym piwie i spaliśmy, jak dzieci. Dobranoc.