Granica łotewsko – rosyjska przywitała nas sceną jak z horroru. Nie, żeby coś tam się działo, Boże broń. To scena otwierająca dobry film o zombie: pusty plac, przemykający chyłkiem kierowca ciężarówki, wszystkiego 3 osoby obsługi. Potem się rozkręciło, ale na początek wiało zapomnieniem. Stanęliśmy tam, gdzie nam kazano, po czym zaczęło się wypełnianie dokumentów. Osobiście uwielbiam cyrylicę, ale niektóre wyrazy mają zbyt wiele runów, by ogarnąć je bez przygotowania inaczej, niż dzieci w przedszkolu, sylabizując. Z czasem będzie szło coraz lepiej, lecz początek ciężki.
Generalnie mam zasadę, żeby wypełniać jak najmniej dokumentów, a jak już trzeba, to podawać jak najmniej danych. To taka życiowa zasada, której trzymam się z upodobaniem. Jak muszę wypełniać, robię to najlepiej, jak umiem (czyt. nieczytelnie i omijając większość rubryk) – przeżyłem tak kilka lat i przeszedłem parę granic. Kapitan z ACDC (musicie wybaczyć, takie elektryczne określenie) wychodzą z innego założenia – pamiętając o jakichś formularzach wypełnianych w poprzednich latach poszli się wykłócać o dodatkowe papiery celne do wypełnienia. Jako człowiek w świecie bywały wyraziłem ostrożne zdumienie, ale wykazywali w tym kierunku daleko posuniętą determinację, więc obserwowałem ich wysiłki z zainteresowaniem, a czasem nawet pomagałem czytać runy, by z brzmienia wnioskować, czego wpis w danym miejscu dotyczy. Lepiej wiedzieć, za co pójdziemy siedzieć.
Ostatnią formalnością, już za granicą, była opłata drogowa wnoszona w budce wyglądającej na ciąg dalszy posterunków granicznych, z wielkim znakiem STOP i szlabanem. Opłatę należało wnieść i tyle. 300 rubli dla mateczki Rosji.
Po przejściach granicznych zatrzymaliśmy się na kawę w pierwszej napotkanej kawiarni, czyli jakieś 22,5 metra od granicy w linii prostej, zaraz za pustawą stacją benzynową. Z rzeczy godnych zanotowania, ACDC kupiła sobie mapę Rosji. Nie jakąś zwykłą, bez podziałki, z losowo naniesionymi kierunkami, ale taką w twardej oprawie, na pełnym wypasie. Zdaje się, że nawet co większe wioski są tam wskazane kropeczkami jakimiś. Znam tylko jeszcze jedną sobę, która w taki sposób reaguje na kartograficzne ryciny i przewodniki po puszczach – mój brat. Ściana pełna książek, ale jak się bliżej przyjrzeć, to do czytania jedynie przewodniki po różnych zakamarkach. W każdym razie miło było na to patrzeć, gdyż radość widoczna, nietajona biła z oblicza ACDC.
A potem droga. Obiad. Dalej droga. Rosja likwiduje przydrożne posterunki, z kilku mijanych, jedynie jeden był czynny, pięknie ustrojony kilkoma rozbitymi samochodami. W takim drogowym nastroju Kapitan dowiózł nas do serca Sankt Petersburga.
Zdążając do zabookowanego hostelu połakomiliśmy się na pierwsze miejsce parkingowe, które zobaczyliśmy, jakieś 1,5km od punktu docelowego, więc po odnalezieniu hostelu przeparkowywaliśmy jeszcze chwilę wozidełko, by stało jak najbliżej. Hostel jest z gatunku tych, które niełatwo odnaleźć, nikt o nim nie słyszał, a wielki transparent oznajmujący jego istnienie ma w przybliżeniu 4×6 centymetrów. 6 piętro. Jedna jednoosobowa winda. Lepiej nie zapominać niczego ze sobą.
Poszliśmy obmacać miasto, przy okazji szukając bankomatu dla Kapitana, ale albo jego karta nie chciała, albo bankomaty odmawiały, generalnie miał chłopina coraz rzadszą minę. Na koniec, już po kolacji, udało mu się w jakiś sposób przekonać któryś z banków, by zaufał mu na te parę marnych rubli.
A teraz słówko o Sankt Petersburgu. Gdybym kiedyś nie oglądał Paryża, na własne, niczym nieuzbrojone oczy, to Sankt Petersburg zmiażdżyłby mnie tak, jak to miało miejsce kilka lat temu w stolicy Francji. Robi ogromne wrażenie i skutecznie pokazuje, jakie te nasze Gdański, Krakowy, Poznanie czy Warszawy są… hmmm… przytulne.
Spacerując wzdłuż Newy spotkaliśmy egipskiego Sfinksa, a rosyjska myśl kolonialna wzbudziła w nas sporo głupkowatej radości.
Wieczór należał do Guinessa i łapczywego wgapiania się w smartfony. Takie czasy teraz… :)
Dzisiaj żadnych zdjęć nie będzie poza kurczakiem, którego przychwyciłem na placyku.