Trzeba mieć końskie zdrowie, żeby tak spać. Wyszedłem na poranny spacer, a towarzystwo przewalało się na drugi bok. Umówiliśmy się w samo południe, że wrócę i będą gotowi. Nie byłęm pewien, czy rzeczywiście to do kogoś dotarło – zdaje się, że tak, gdyż jak wróciłem, właśnie przecierali oczy.
Wygląda na to, że na Placu Pałacowym co rano mają odprawę lokalne bojówki sprzątające sanktpetersburskiej Pomarańczowej Alternatywy – dziesiątki pomarańczowych pojazdów z pomarańczowymi światełkami i pomarańczowymi ludzikami w środku zbierają się do wyruszenia na ulice metropolii. Ciekawi, że po ulicach jeżdżą już pługi, a także auta z urządzeniami do szatkowania przechodniów. Widać, taki lokalny koloryt. Oczywiście nie zdążyłem im zrobić zdjęcia.
Połajdaczyłem się po okolicy, po czym wróciłem po resztę drużyny.
Po szybkim śniadaniu poszliśmy na Ermitaż. Za 600 rosyjskich talarów od głowy mieliśmy wstęp do kilku sal z paroma dziełami sztuki światowej, a także kilku zabytków archeologicznych z całego świata. Według roboczych estymacji miało nam zejść kilka minut, zszedł cały dzień.
I mamy uzasadnione podejrzenie, że nie widzieliśmy właściwie nawet połowy zgromadzonych tam dóbr.
W Ermitażu podobno nie można używać statywu bez specjalnego pozwoleństwa: za pomocą statywu robi się zdjęcia 'profesjonalne’, zaś aparatem amatorskie. Dziwne podejście, ale co ja tam będę się kłócił. Spytawszy jedynie, czy można wejść ze statywem używałem go przez cały dzień tu i ówdzie. Na zaczepki salowych odpowiadałem pogodną polszczyzną, więc w obliczu językowych trudności najczęściej kapitulowały. Dopiero pod sam koniec dnia natknąłem się na dość nieprzyjemną kobietę, która zmusiła mnie do bohaterskiej obrony Rzeczpospolitej przed najazdem Sowietów: zagroziła, że przyjadą 5 razy i nauczą wszystkich rosyjskiego. Odkręciłem więc statyw od aparatu dopóki mi kobiecina z oczu nie zginęła.
Spotkałem też skośnookiego, który szeptem pytał, co trzeba zrobić, żeby móc używać statywu. No właśnie. Nie zadawać głupich pytań, skoro spodziewasz się durnych odpowiedzi.
Zwiedziliśmy sporo w jednym budynku, poszliśmy na skuśkę do drugiego, a i trzeci w tej cenie udało się zahaczyć, ale to bardziej żart ze zwiedzających był niż muzeum, podejrzewam, że Putin gdzieś tam zaśmiewał się do łez z naszych min. Takie muzeum. Radość dla wszystkich. Nie tylko dla turystów.
Z rzeczy bardziej osobistych… Spotkałem Gauguina! Ostatnio sporo czytałem o nim w starej książce o Tahiti, i zastanawiałem się, czy będzie tu coś wystawiał. I zafascynowały mnie wspaniałe krajobrazy XV i XVI wiecznych malarzy. Zaś sztuki flamandzkiej nie trawię, poza jedną taką bladą wywłoką, której mina była pierwowzorem dzisiejszych zbuntowanych nastolatek. Ani autora ani tytułu nie przypominam, ale żadna strata.
Po wyjściu z muzeum poszliśmy za wezwaniem kapitanowego żołądka do foodtrucka bez adresu – chciał zjeść newskiego szczura w bułce, niech mu idzie na zdrowie. Po tym, jakże smakowitym, kąsku poszliśmy na prawdziwą wieczerzę, Kapitan kasy nie żałował, szastał rublami, jak po udanym abordażu, dziw że nie postawił wszystkim kolejki.
I poszli spać właściwie zaraz potem.