K…urza stopa, jaki zamróz!
Zmarzłem we wszystkie stopy, jakie posiadam. Sama myśl o wyjściu ze śpiwora tchnęła lodowym szaleństwem. W Sankt Petersburgu kupiłem kawę mieloną, 20% robusty, 80% arabiki. Chciałem zawieźć tę zdobycz w charakterze łupu do domu, ale okoliczności zmusiły mnie do rezygnacji z tego planu. Tylko nagroda w postaci filiżanki gorącej kawy była w stanie wywlec moje zziębnięte zwłoki na zewnątrz. Kawa na śniadanie, pakowanie.
Po wbiciu się w pojazd ruszyliśmy dalej. Ze względu na fiasko wczorajszych zamierzeń dotyczących połowów, łypališmy za jakąś dobrą miejscówą. Po jakichś dwóch godzinach Kapitan znalazł piękny camp, na którym część zajęła się kuchnią, część poszła polować. Polującym poszło tak, że jajecznica na wczorajszych kiełbach okazała się jedynym ratunkiem.
Na nasze usprawiedliwienie mogę rzec, iż za płytko w tym, urokliwym przecież miejscu, było. W Suoyarvi zneutralizowałem wyskakującego na nas policjanta, znaleźliśmy stację benzynową, zatankowaliśmy do pełna a nawet z nadwyżką, którą przyczepiliśmy na zewnątrz na kole zapasowym. Zdążaliśmy w karelski interior, więc chcieliśmy mieć wszystkiego po korek, co poskutkowało przelotną znajomością z miejscowym rolnikiem. Pozwolił nagrać wody ze studni. Co ochoczo uczyniliśmy.
Karelia i jej drogi zasługują na własny wpis, ale to może później.
Pojechaliśmy w dzicz zobaczyć Specjalną Karelską Górę. Vottovaara. Sama nazwa pachnie rytualnym mordem.
Wzdłuż drogi pojawiły się ociekające szkarłatem kamienie ofiarne. Po kilkudziesięciu kilometrach zajechaliśmy do Gimoly (Kimoli), za na wpół wymarłą wsią zatrzymaliśmy się na nocleg. Ognisko z brzózek. W lesie zatrzęsienie grzybów – w ciągu minuty znalazłem 1.5kg czerwonych łebków. Zużyliśmy jedynie kapelusze, z cebulką na patelni, pychota.
Jutro Vottovaara.