Zwinęliśmy obozowisko i ruszyliśmy. Atmosfera, wraz z pasmami mgły, snuła się przy ziemi.
Z ACDC uszedł prąd, mi waliło pod czaszką. Dojazd do Vottovaara zrobiony specjalnie pod zagranicznych turystów, by wzbudzić strach. Bardzo przydało się wysokie zawieszenie i napęd 4×4.
Vottovaara wygląda jak normalna góra kilka lat po wybuchu atomowym.
Taka wspinaczka przed śniadaniem dobrze robi na krążenie. Zwiedzaliśmy dostojnie, poważnie, z namaszczeniem.
Po wspięciu się na szczyt przecudnej urody panorama. Kamień ofiarny. Tyle że dziś, zamiast dziewic, kładzie się ruble.
Moja kompania dała znać, że czas schodzić i poszli sobie precz, ja zaś pokręciłem się jeszcze po górze.
vottovaara from Przemysław Wollenszleger on Vimeo.
Przy zejściu, z wymarłego obozu wyłonił się żywy ludź, Rosjanin. Siedzi na szczycie siedem dni, modli się, medytuje, szuka siebie w samotności. Zapraszał na czaj, ale spieszyłem się, żeby mi jajecznicy nie zażarli.
Jajecznica była, jedliśmy z patelni, kto pierwszy ten lepszy.
Po krótkim uzgadnianiu dalszej trasy ruszyliśmy na południe, by wjechać na autostradę prowadzącą do Murmańska. Argumentacja prosta i zdroworozsądkowa. Że szybciej tak, niż pchać się na północ.
Takowoż zrobiliśmy. Łukasz wsiadł za kółko i prowadził, a my wypatrywaliśmy sklepu. Aż do wieczora żadnego nie było.
Znaleźliśmy fajną miejscówkę wędkarską zrobioną z folii przemysłowej: naokół 5 brzózek półprzezroczyste ściany, odrobinę nieprzemyślany dach. Na wejściu przybity liścik na korze brzozowej, w głębi piekarnik i stół.
Szybkie ognisko, spinning i spać.