W nocy nie mogłem zasnąć, a jak zasnąłem, zerwał się wicher znad jeziora i coraz natarczywiej dobierał się do namiotu. Wiało tak, iż zupełnie poważnie zacząłem rozważać odprawienie obrzędów w intencji, tylko zapomniałem odpowiednich słów. A jak już się obudziłem, tak nie mogłem zasnąć, wiadomo.
Rano obudziły się komary. Latało ich coraz więcej tak, że pakowanie szło z coraz większą ochotą. Tutejsze meserszmity ogłupiałe jesienią: zamiast, jak przystało porządnemu krwiopijcy, wrazić aparat ssąco – kłujący w ciało ofiary, obijały się w jakimś amoku.
Wiedzieliśmy, iż zbliżamy się do kręgu polarnego, więc szukaliśmy na wszystkich mapach punktów orientacyjnych, iżby nie przegapić, a nawet uwiecznić historyczny moment jego przekraczania.
Mój Boże, cóż to za miejsce cudowne, pełne wdzięku i dyskretnej, arktycznej elegancji. To trzeba zobaczyć. Dlatego niniejszym załączam.
ACDC znalazła gdziesik wśród szpargałów informację, iż Kowda (taka nadbiałomorskobrzeżna wiocha) dysponuje piękną XV-to wieczną cerkwią, więc zboczyliśmy, by obejrzeć i doświadczyć.
Tam, przed Kowdą, jest koniec wszystkich dróg. Nie taki koniec w rozumieniu szlaban i dalej las, nie. To koniec matafizyczno – filozoficzny, ostateczny upadek fizyczny, a nawet moralny. Tak przegrywa cywilizacja.
Cerkiew, no cóż, jak cerkiew. Zza cerkwi wyglądało na mnie Morze Białe. No, może zimą Morze jest białe, bo teraz jedynie z nazwy.
Korzystając z chwilowej przerwy w podróży zjedliśmy, napiliśmy, chłopaki poszły szukać wędkarskiego szczęścia, a ja zmyłem naczynia w rzece. Błyskało do mnie złotem coś z nurtu, takie płateczki, nie pamiętam dokładnie, jak się to nazywa: mika? Piryt?
Ruszyliśmy do Kandałakszy. Doznałem jakiegoś splątania czasoprzestrzennego i na skutek chwilowego paraliżu części centralnego układu nerwowego zacząłem szukać na mapie Kandałakszy pięknej XV-to wiecznej cerkwi. Znalazłem jedną, za to w trzech odsłonach (ewidentnie religijne konotacje), potem zawiodłem jeszcze towarzystwo do punktu widokowego, a miałem jeszcze zamiar wciągnąć ich dalej w głąb bezdennej odchłani mego szwankującego chwilowo umysłu i zaprowadzić do mitycznych ruin antycznego labiryntu, ale się nie dali.
Za to wygryziony już częściowo Włodzimierz błogosławił naszej wyprawie z wyżyn swego majestatu.
Pobłogosławił na tyle, iż w knajpie z misiem zjedliśmy najlepiej zrobioną baraninę w ostatnich latach. To nasze wspólnie uzgodnione z Kapitanem stanowisko.
Wieczorem wbiliśmy się do Murmańska. Miasto w recesji, drogi w rozbudowie. Z takim rozmachem może działać tylko naród rosyjski. Lub łotewski, gdyż oni też rozkopali pół kraju. Lub… zupełnie jak u nas przed Euro… Hmmm…
Tak przywitał nas Murmańsk.
Co ciekawe, moje dzisiejsze nawigacyjne dokonania nie wystraszyły Drużyny Pierścienia: pozwolili grzecznie zaprowadzić się do wybranego przeze mnie hostelu Okrug.
Zajechaliśmy, a tam, rzecz oczywista, nikt o hostelu nie słyszał, nikt go nie widział. Dziwnie przylepna kobieta sugerowała jakiś hotel, ale nie daliśmy się zwieść i ruszyliśmy na poszukiwania. Minutę później złapała nas lekko podchmielona parka i w krótkich abcugach zaprowadzili nas pod same drzwi.
Okrug, hostel robotniczy zrobiony z ogromnego mieszkania, przywitał nas zdumioną recepcjonistką, która, bojąc się odpowiedzialności, zadzwoniła po właścicielkę.
Gieła okazała się niziutką, roześmianą brunetką, po wejrzeniu w nasze szczere oblicza zezwoliła nam przenocować i zrobić pranie, na wymeldunek dała nam czas do 19tej dnia następnego, a na wszelki wypadek dała nam jeszcze swój numer telefonu. Dostaliśmy też hasło do wifi, ale działało jedynie chwilami, a dodatkowo tylko na telefonie Pana Golonki. Więc interneta niet. Posiedzieliśmy w kuchni, Kapitan z ACDC wypili kupione uprzednio wino, ja zaś z Panem Golonką wypiliśmy po łyku szkockiej trutki na szczury. Za to, co my wiemy, a reszta na razie nie musi. Na zdrowie i za zdrowie!