Czasem facet coś po prostu musi zrobić. Musi. Trzeba to uszanować. I od tego, a także od restauracji zaczął się dzisiejszy poranek.
A było to tak. Ja musiałem wrzucić parę wpisów na bloga, Pan Golonka musiał wysłać kartkę do Czarnej Wołgi. No nie ma [piiiiiiiiiiip] we wsi.
Ze względu na brak internetu szlag mnie trafiał cały poranek. Czułem pod palcami marnowany czas, gryzł mnie w opuszki. W końcu wziąłem klucz od wozidełka i z Panem Golonką poszliśmy do restauracji Razghuliai, znajdującej się pod Okrugom, czyli naszym hostelem. Umówiliśmy się, że Kapitan weźmie ACDC i zejdzie do nas na śniadanie, chyba że będzie zamknięte, to wrócę oddać klucz i coś postanowimy.
Na drzwiach restauracji jak byk, że od 12.00. Hmmm… 9.30 to chyba grubo przed czasem? Zajrzałem do środka, pogadałem z personelem i dostaliśmy pyszne śniadanie i kawę na deser. Jest to jak dotąd jedyne śniadanie, które wzbudziło we mnie ochotę na food porn. Zrobiłem mu zdjęcie. Ale nie opublikuję na razie.
Kapitan z ACDC odbili się od godziny 12tej na drzwiach nie dowierzając, że możemy tam siedzieć i poszli sobie gdzieś. Jakoś się jednak udało nam zgrać, ponownie uzgodniliśmy termin i miejsce spotkania, po czym ja poszedłem do wifibaru, Pan Golonka szukać poczty. Zaliczyliśmy godzinną obsuwę, ale jak facet musi… To musi.
W końcu ruszyliśmy przed siebie po drodze zahaczając o miejsce pamięci narodowej, potem o opuszczoną stację radarową. Ta miejscówka dostarczyła wszystkim mocnych fotograficznych wrażeń na tyle, że zatarła nasze lekkie opóźnienie.
I tu powinien zakończyć się wpis, gdyż to był bardzo mocny punkt dnia. Wydawało by się, że kulminacyjny. Ale nie.
Po drodze napotkaliśmy ufortyfikowany na trasie posterunek wojskowy, gdzie funkcjonariusz dokonał rutynowej kontroli. Tuż za posterunkiem skręciliśmy na północ. MGD Generator 'Chibiny’. Tak na mapach oznaczony był nasz punkt docelowy. Znowu przydały się napęd na cztery łapy i wysokie zawieszenie. Po godzinnej jeździe przez coraz piękniejszą i coraz surowszą okolicę dotarliśmy do Morza Barentsa. W tym roku jest to szóste morze, nad którym byłem.
Wokół, jak rzucić okiem, skały, porosty i bardzo skarłowaciałe drzewa, najczęściej brzozy. Miejsce przepiękne, rozbiliśmy namioty, zorganizowaliśmy odrobinę suchego drewna i usiedliśmy przy ognisku cieszyć się z naszego małego sukcesu. Pan Golonka poczęstował wszystkich Jagermeisterem o aromacie tysiąca i jednego zioła, choć szczerze powiedziawszy jechało mi głównie anyżem, ja wyciągnąłem Laphroaiga, którego każdy po walącej torfem kapince, słowem, świętowaliśmy. ACDC zrobiła ryżotto na morskiej wodzie, żeby przyoszczędzić na wodzie i soli, bardzo dobre.
I tu powinien zakończyć się wpis, ale bogowie północy postanowili pokazać nam swoją moc: sypnęli na nas i nasze ognisko deszczem i śniegiem, po chwili temperatura spadła poniżej zera, a namioty zaczęły pokrywać się białą pleśnią.
Jako, że szkocka nie dopita, ognisko w tak zwanym trakcie, przeczekaliśmy aferę pod kawałkiem plandeki. Pogoda po krótkim czasie uspokoiła się, a w zamian pojawiła się, zupełnie nie oczekiwana, zorza polarna.
Od wpół do jedenastej wieczorem do Bóg wie której lataliśmy jak oszaleli robiąc zdjęcia nocnego nieba. W końcu zorza dała nam spokój i każdy udał się do swojego namiotu.
I tu powinien zakończyć się wpis, ale bogowie północy zesłali na nas pod osłoną ciemności hordy hellhoundsów pod postacią… lemingów. Biegały takie naokół tupocząc i szurając, czasem, piszcząc przeraźliwie, gryzły się między sobą, a nawet wbiegały pod podłogi namiotów.
Od dziś nowym kryptonimem Pana Golonki jest Zorza Hunter, gdyż gdzieś w cichości swego ducha wymarzywszy zorzę, miał nawet specjalną aplikację do jej przewidywania, namierzania, a nawet, hoho, może i wywoływania?