Nie rozumiem jak to jest, że Wam się wszystko z jednym kojarzy? Tak, poczochrałem leminga, bo siedział pod podłogą namiotu i nie był dość szybki, by spylić zawczasu.
Mięciutki, miły w dotyku. Szybko przeliczyłem, że potrzeba by z pięć na patyk nadziać, żeby, dopychając się chlebem, najeść się do syta.
Wracaliśmy.
Widziani po drodze tubylcy zaprosili gestem na wódeczkę, ale Kapitan tylko nacisnął na gaz. A mógł dać w gaz. Ten człowiek nie umie się wyluzować…
Droga, jak strzał z bata, wiodła przez Murmańsk do Kandałakszy. Z godziny na godzinę zwiekszała się skokowo wilgotność powietrza do tego stopnia, że, duchowo pokonani, pojechaliśmy do hotelu w mieście. Pierwszy nam się nie udał (baba nie chciała negocjować) a już w drugim poszło lepiej – po 500 rubli od głowy i nocleg w dormitorium. Nawet internet działał. Hotel ma nazwę greenwich pisane cyrylicą, więc zrazu źle przeczytałem green bitch. I tak niech już zostanie.
Zjedliśmy sushi na kolację.