Noc w końcu ciepła. Za to rozbijane po ciemku namioty leżały w takich miejscach, że generalnie nie moźna było przyjąć wygodnej pozycji. Wyjechaliśmy o świcie (czyli około 9.30) i pamiętając z wczoraj pasiekę, pojechaliśmy kupić miodu.
Bardzo smaczny. Zwłaszcza ten z pyłkiem kwiatowym w środku. Kobieta okazała się oporna na wszelkie próby negocjacji cen, za to miała przepięknego kota o niesamowitej maści kawy z mlekiem, a na uszach i kończynach czekolada. Kot, oczywiście, a nie kobieta.
Podobno gryzie jak pies, choć nas nie pogryzł. W sensie, że też kot.
W Kondopodze kupiłem małe bananki, te, których za cholerę nie idzie dostać w Polsce. Bardzo smaczne.
Połajdaczyliśmy się trochę po Petrozavodsku, bo („bo” jest tutaj całkowicie świadomym zabiegiem stylistycznym gdyż mam na dziś dość słówka „gdyż”) Drużyna Pierścienia chciała dostać się na ostrów Kiżi, gdzie podobno wysypało cerkwiami, aliści za drogo wyszło, więc się szwendaliśmy chwilę po city.
Z godnych uwagi wydarzeń dnia, jedliśmy też szaszłyki z prawdziwej baraniny. Poznaliśmy, że z prawdziwej przez występujące tu i ówdzie czarne kłaczki…
Nocleg wypadł w miarę wygodny, choc bez szału, ognisko udało się nadspodziewanie.
Skończyliśmy szkocki płyn na robaki i poszliśmy spać.