Żesz, psia jego mać, nawet ACDC stwierdziła, że ma czarne stopy z zimna. Ja cały skostniały, zaś chłopaki nie narzekali. Ciekawe, się nie utrafi z tą pogodą.
Dzięki porannemu słońcu udało się po raz pierwszy wysuszyć namioty. Na mój ciężko narzekać, choć parę mankamentów się znajdzie, opiszę to osobno, o ile wrócę cało z wyprawy.
Stara Ładoga miała mieć najstarszy port na Rusi, aliści nie znaleźliśmy. Za to ogarnęliśmy kurhan, cerkiew, monastyr, zamek i kawiarnię, w której służąca zaproponowała kawę ze śliwkami, na co się, rzecz prosta, połakomiłem, lecz nici ze śliwek, tubylcy tak nazywają pakowany w małe, plastikowe naparsteczki chemiczny koagulant, w Polsce zwanym śmietanką. Błeee.
W przydrożnej kafe ogarnąłem jakieś tam swoje internetowe interesa i zabookowałem wakacyjny domek pod Pushkinem. Niestety, dzwonienie dzwonkiem ani telefonem spodziewanego rezultatu nie przyniosło, więc pojechaliśmy do najbliższego hotelu o efektownie brzmiącej nazwie Staryj Zamok. Wygląd był równie oszałamiający, co nazwa. Cena – jeszcze bardziej. Szefowa, Swietłana, zdruzgotana moim stanem (najpewniej chodziło o aromat) z całym zaangażowaniem pomogła znaleźć miejsce dla wszystkich o niższym standardzie. Potem były dzikie telefony z booking.com
Podobnie mieliśmy z Anulką w Chorwacji, jakeśmy wpadli z trójką dzieci i pomogła nam dobra, chorwacka duszyczka.
Po zaokrętowaniu i wyprysznicowaniu ruszyliśmy w teren w poszukiwaniu jakiegoś dobrego piwa. Zeszliśmy pół miasta, by wpaść w końcu do króliczej nory: white rabbit. Mieli ze sześć gatunków piwa i bardzo przyjemną obsługę w postaci miłej, dobrze rozmawiającej po angielsku kelnerki, Iriny. Była kiedyś w Polsce przejazdem podczas autostopowej wyprawy do Barcelony.
Kapitan kupił od niej pokal jakowyś do swej pokalowej kolekcji za 250 ichnich talarów. Zadowolony.
Na koniec, psia moda ze Starej Ładogi, no nie mogłem się powstrzymać…