I, po jakimś czasie, doszedłem do wniosku, że dotychczasowa koncepcja prowadzenia tego bloga trochę się mi przejadła i tym wpisem ponawiam próbę podsumowania naszej podróży w odrobinę inny, ale – mam nadzieję – nie mniej ciekawy sposób niż dotychczas. Porzucam, choć nie do końca, chronologię, to dziecko pedanta i nerwicy i dzielę wpisy na etapy, które stworzyły się same, bez naszego udziału, w podróży. Tym wpisem rozpoczynam również próby przedstawienia świata w postaci małych klipów filmowych, co, daj Bóg, wybaczycie, gdyż jako pomysł urodzony podczas podróży, obarczony jest wszystkimi możliwymi błędami młodości wynikającymi z braku doświadczenia, a także pośpiechu, nerwów i tym podobnych przeszkadzajek. Zebranie jako – takiego, w miarę krótkiego filmiku, z ogromu beznadziejnego materiału oraz nauka programu do składania filmów zajęły mi dwa tygodnie, a i tak z drżeniem serca i z pokorą oddaję go Wam do obejrzenia, mając nadzieję, że Was nie zanudzę na śmierć i mieć będziecie na uwadze, iż pierwszy to raz na coś takiego się odważyłem (mowa o składaniu, oczywiście).
Poprzedni wpis zostawiam, gdyż świadczyć będzie o zmianach zachodzących we mnie podczas tej podróży, a taki drugi start nieźle zgra się z tym, co napisałem w następnym akapicie, jedynie zdjęcia ponowię, gdyż w sumie podobają mi się. A następny wpis pojawi się, gdy będzie gotowy.
Wskoczyliśmy do Gruzji podobnie, jak młody człowiek wskakuje na główkę do jeziora, po czym czmycha jak najprędzej z wody, gdyż ta okazuję się zbyt zimną i następny kontakt z jeziorem nacechowany jest już większą ostrożnością. Albo jak gdy pies dostanie misę gorącej strawy i łapczywie połknie pierwszy kęs, po czym okręca się wokół ogona ze śladami bolesnego niedowierzania na pysku i wraca do miski już spokojniej i z większym szacunkiem. Tak właśnie wskoczyliśmy i tak chyłkiem wycofaliśmy się pierwszego dnia, gdyż Gruzja o tej porze roku i w tej właśnie okolicy okazała się przedsionkiem piekieł.
Gorąco do przesady. Słońce prażyło niemiłosiernie z siłą prasy hydraulicznej zsyłając na nas temperaturę, od której wyciskany z nas pot natychmiast parował i wysychał i chodziliśmy biali od soli, z językami szukającymi choćby odrobiny wilgoci.
Po odbiorze samochodu na lotnisku nad ranem Kot i Mieszko nie zauważyli zmiany otoczenia i kontynuowali rozpoczęty w samolocie sen, ja zaś oswajałem się z rozmiarami auta i zmieniającą się często nawierzchnią gruzińskich dróg. Bez większych przeszkód ze strony współpodróżujących współpasażerów realizowałem ukuty w moim poszarpanym umyśle plan odwiedzenia położonego nad granicą azerską klasztoru David Gareji.
Przez dłuższy czas doskonale się bawiłem zatrzymując co jakiś czas auto i rozglądając się ciekawsko po okolicy z aparatem przyspawanym do oka, aż słońce na dobre wychynęło znad horyzontu i zaczęło swą własną zabawę, podnosząc temperaturę otoczenia w nieprawdopodobnym tempie do ok 37 stopni Celsjusza, co obudziło w końcu moją Anulkę.
Ania, której kiszeczki brzęczą marsza głodowego, jest ostatnią osobą na świecie, która szuka porozumienia z bliźnim – najchętniej łapałaby i rozrywała zębami wszystko, co da się spożyć, włączając w to, oczywiście, bliźniego. Po zorientowaniu się w sytuacji zarządziła natychmiastowy postój, gdyż cosik tam się jej nie spodobało w rozlokowaniu naszych rzeczy w samochodzie i tak mała gruzińska wioseczka Udabno została zaszczycona kocią furią. Podgrzewany przez słońce Kot żywo manifestował swoje niezadowolenie, słońce wesoło grzało w kocią sierść, aż w końcu gorąca, rozkręcona aktywność Ani zmieniła się w lodowatą wściekłość, wsiadła była do auta i pojechaliśmy w stronę monastyru. Koniec końców nie weszliśmy do klasztoru, któren okazał się podle położony kilkaset metrów od drogi i to pod górkę. Wizja niesienia Mieszka w 40-stopniowym upale skutecznie wyleczyła mnie z chęci zerknięcia na David Gareji, zaś Kot siedział sobie w samochodzie, ani myśląc się ruszyć.
Wróćiliśmy do Udabno, które wyposażone zostało przez naturę w polski akcent w postaci Oasis – założonego przez Polaków klubu. Tu, na dającym odrobinę cienia zapleczu, spoczęliśmy na najgorętsze godziny dnia.
Temperatura, choć nie wydawało się to możliwe, podniosła się jeszcze odrobinę, a my, w radosnym niemiecko – francuskim szwargocie sąsiadów, pożywiliśmy się świeżym chaczapuri, po czym zamówiłem piwo, szwargot zmienił się we wspólne śpiewanie angielskojęzycznych szlagierów w akompaniamencie gitary akustycznej, a ja zasnąłem w cieniu, który właśnie przestawał dawać ochłodę. Po kilkunastu minutach promień słońca przedostający się przez szparę w płóciennym dachu dotarł do moich stóp paląc skórę. Reszta skóry, pozostająca w cieniu, zaczynała powoli złazić płatami. Na termometrach kończyła się skala. Kocisko okładało pracowicie Mieszka mokrymi szmatami, które mokre pozostawały jedynie podczas wyjmowania z wody. Gorący wiatr nie dawał ochłody. Cykady, najwyraźniej niewrażliwe na temperaturę, skrzeczały coraz głośniej.
Po jakimś czasie francuski umilkł, francuskie dziewczęta gdzieś się wyniosły, a w zamian pojawił się polski. Na zaplecze klubu wpadła para z Poznania, dwoje dzieci, trzecie w drodze. Facet, zdaje się, handluje trolejbusami. Zamelinowali się w Sighnaghi, które polecali szczerze, jako warte odwiedzenia i zwiedzali teraz okolice.
Pokonani przez słońce postanowiliśmy pojechać gdzieś, hen, poszukać noclegu i Sighnaghi wydało nam się miejscem, może nie bardzo dobrym, ale w zupełności wystarczającym, by tam spędzić noc. Kocisko doskonale sprawdza się w roli pilota: jedziemy jakoś tam, przed siebie, na azymut, czasem robiąc jakieś większe kółka i objazdy, co pozwala nam w efekcie doskonale orientować się w terenie. Do Sighnaghi wjechaliśmy od strony nieturystycznej, przez jakieś podwórka i lokalne uliczki. Pierwszy napotkany hotel przyniósł nam feerię wspomnień z Cinque Terre, podobne wejście, podobne podwórko, podobny apartament: rzeczywiście, jak mówił poznany pyra – Sighnaghi to takie włoskie miasteczko. Po bardzo męczącym dniu prysznic przyniósł ochłodę, a cień i nadchodząca noc zasłużony sen.
Zanim słońce zaczęło swój niespieszny maraton zjedliśmy śniadanie i poszliśmy obejrzeć miasto. Właściwie nic ciekawego nie można o nim powiedzieć. Kilka zabytków, mnóstwo wycieczek, co druga z Polski.
W 40-stopniowym upale kupiliśmy czapeczkę wełnianą dla Mieszka i bardzo słodki sok ze śliwek, po czym usiedliśmy w cieniu w parku. Po jakimś czasie zwróciłem kocią uwagę na młodego kędzierzawego człowieka, którego widzieliśmy poprzedniego dnia w Udabno. Zagadnięty, przystanął, porozmawialiśmy chwilę – chciał odwiedzić jedną wioskę po drodze na wschodnią granicę: Kasristskali i szukał możliwości dojazdu. Mając cały czas na celowniku odwiedzenie Tahti – Tepa, błotnych gejzerów w Vashlovani, zaproponowaliśmy wspólną podróż w tamte rejony. Kędzierzawy nazywał się Voytek i pochodził z Czech, o ile dobrze pamiętam, z Bratysławy. Cały poprzedni miesiąc spędził w Oasis w Udabno, nasłuchał się polskiego i teraz ruszał dalej w świat.
Po uzupełnieniu zapasów ruszyliśmy wspólnie dalej do Dedoplistskaro, gdzie mieliśmy zarejestrować się jako odwiedzający Park Narodowy Vashlovani turyści. W ogóle, Dedoplistskaro to jak na razie jedyne miasto, które odwiedziłem, a które w jawny sposób pokazuje, że w generalnie: albo przyjaźń, albo wolność.
Na miejscu, po załatwieniu niezbędnych formalności, postanowiliśmy zamiast do Tahti – Tepa pojechać do Mijnis Kure, zaś gejzery zostawić na deser. Dowiedzieliśmy się, że dalej do Parku plochaya daroga, więc musimy mieć auto z napędem na 4 łapy i mamy uważać.
Nic nie mogło nas przygotować na tę drogę, z początku prostą i asfaltową, później szutrową, wśród rozciągających się wokół malowniczo pól, ogromnych pożarów i małych trąbek powietrznych… a wszystko to zanim przejechaliśmy przez główne wejście do Parku.
Okolice przywodziły na myśl afrykańskie równiny Serengeti, wśród ogromnych stepów obramowanych wzgórzami rosły gdzieniegdzie drzewa i kępy krzewów.
Potem, po dwóch godzinach jazdy, przy powoli wzrastającej temperaturze, przeszliśmy kontrolę straży granicznej – ze względu na bliskość granicy z Azerbejdżanem posterunek umiejscowiono na terenie Parku – przebrodziliśmy rzekę i udaliśmy się do off-roadowego raju. Droga zmieniła swój charakter, wjechaliśmy na wybrukowane przez naturę kamieniami dno wyschniętej rzeki obramowanej kolczastymi krzewami i posuwaliśmy się po pozostawionych przez poprzedników śladach w pięknym kanionie. Piasek wesoło chrzęścił między naszymi zębami. Po kolejnej godzinie jazdy od głównego wejścia do Parku, tuż przed zachodem słońca, wjechaliśmy na dość potężne wzniesienie, z którego rozciągał się widok na jary Alesilebi – centralną część Parku Narodowego Vashlovani, miejsce jakby żywcem przeniesione z księżyca. Głębokie na 59 do 70 metrów formacje skalne, pośród których wytyczono dalszą trasę. To była najtrudniejsza technicznie część naszej drogi, jej przejazd zajął nam kolejną godzinę. Słońce zaczęło chować swoją pyzatą buzię za skały na zachodzie w momencie, w którym dotarliśmy do bazy campingowej Mijnis Kure na brzegu Alazani.
droga do Mijnis Kure from Przemysław Wollenszleger on Vimeo.
Na miejscu, oprócz doglądającego gospodarstwa rangera, było jeszcze kilka osób. Trzech absolutnie nie zainteresowanych jakimkolwiek socjalizowaniem się z kimkolwiek poza sobą wędkarzy, Gruzin, a także holendersko – niemiecka para i jeszcze jedna Niemka do równego rachunku. Wyrównaliśmy słowniańską krwią chwilowe nadwyżki germaństwa w okolicy i rozbiliśmy obóz. Voytek dysponował pałatką polskich komandosów, zakupioną za 10 euro i rozstawianą na jednym kiju płachtą brezentu, dość ciekawy pomysł, godzien rozważenia w niedalekiej przyszłości. My, stateczna rodzina z małym dzieciątkiem, rozstawiliśmy nieśmiertelną Sierrę II, po czym wyciągnęliśmy naszą historyczną spirytusową kuchenkę turystyczną i postanowiliśmy przygotować spaghetti. Wzbudzając niemałe zainteresowanie wśród międzynarodowego towarzystwa zrobiliśmy całkiem przyzwoity obiad, a dzięki spotykanemu zawsze, w najdalszych zakątkach świata, braterstwu włóczęgów, spaghetti wzbogacone zostało o niemiecką papryczkę chili, co znakomicie podniosło jego walory smakowe. Siedzieliśmy długo w noc rozmawiając w wielu językach świata o tym, skąd jesteśmy, co nas łączy a co dzieli, rozmawialiśmy o drodze przebytej w Vashlovani i w życiu i słuchaliśmy szumu płynącej Alazani. Po jakimś czasie pożegnaliśmy się i udaliśmy na spoczynek.
Mały Mieszko na granicy gruzińsko – azerskiej po raz pierwszy w życiu spał w namiocie.
Wydawałoby się, że w nocy temperatura powinna odrobinę spaść, przynajmniej dla przyzwoitości, jednak Gruzja to stan umysłu, a nie temperatury: było bardzo ciepło. Zaraz z rana buchnął gorąc, zebraliśmy więc obóz, po czym poszedłem poświęcić Alazani mieszkowymi stópkami, a zaraz później sam również zanurzyłem się w wodzie. Ta romantyczna rzeka, wśród meandrów której położone są prawie wszystkie gruzińskie winnice, w dolnym biegu na litr wody niesie w sobie kilogram piasku, przypomina więc konsystencją rzadkie kakao. Woda przynosi ochłodę, ale pozostała część tworzy na ciele film, powłokę, która później zeskorupia się na gorącym wietrze.
Niemiec, który wieczorem wzbudził we mnie szacunek mówiąc ze znawstem o przejechanej przez Vashlovani trasie, stracił go doszczętnie, gdy okazało się, że obecny w obozie Gruzin był etatowym kierowcą Parku i przewiózł całe towarzystwo parkową Mitsubishi Delica, a sam Niemiaszek ani dotknął kierownicy. Smutne to było, żegnać się z takim o nim wyobrażeniem. Powrót z Mijnis Kure był powrotem po śladach, więc wracaliśmy ciesząc się znajomymi widokami.
Jakoś po drodze dotarło do mnie, że właściwie nie mam wielkiej chęci, by jechać do Tahti – Tepa, więc uzgodniłem z resztą załogi, że pominiemy tę część planu i pojedziemy do Lagodekhi, gdzie miałem nadzieję obejrzeć wodospad. Ta pierwsza część naszej wyprawy przeżarta była wysoką temperaturą, gorącym wiatrem, pyłem między zębami i popiołem we włosach. O ile krajobrazy są przepiękne, ludzie mili i przyjaźni, to natura jest tu zbyt natarczywa, za bardzo pali się, by dopiec człowiekowi. Nawet ciepłolubne Kocisko kręciło się smętnie i dyszało wywieszonym jęzorkiem. Mieszko głównie spał, chyba tak jego organizm bronił sie przed wypaleniem.