Majestat Kaukazu

W Lagodekhi nie było nawet odrobinę chłodniej. Anula pozwalała raz na jakiś czas otworzyć na 7cm okno od kierowcy; przez powstały lufcik do wnętrza Maździny wpadało gorące powietrze. Myślę teraz, że to było celowe kocie działanie, by nałapać temperatury na zapas. Mieszko dyszał, Voytek dyszał, dyszałem i ja. A Kocisko pławiło się w ciepełku. Wjechaliśmy do Lagodekhi i – wiedzeni nieomylnie moim nieziemskim instynktem – niezawodnie trafiliśmy pod bramę Parku Narodowego Lagodekhi, czyli dokładnie tam, gdzie chcieliśmy – na początek szlaku do małego wodospadu. Tu odpoczęliśmy, zrobiliśmy małe zakupy i pożegnaliśmy się z Voytkiem. Planował pokonać tego dnia trasę pod mały wodospad i tam rozłożyć się obozem. My ruszyliśmy na miasto.

Z trudem znaleźliśmy centrum. W centrum dwa hotele, nieczynna fontanna, zapuszczony park. Jeden z hoteli, ten obskurniejszy, nazywał się HERETI. Pilnowała go starsza pani, babcia hotelowa, na co dzień mieszkająca w Tbilisi. Zakochała się w Mieszku od pierwszego spojrzenia i, mimo trudności komunikacyjnych, nieba była nam gotowa uchylić.

Tuż przed kolacją okazało się, że Voytek zapomniał z samochodu swojego jedynego scyzoryka, nożyka, którego używał jako podstawowego sztućca. Strasznie nam zrobiło się go żal. Postanowiliśmy nazajutrz spróbować oddać mu zgubę, jeżeli będzie schodził tą drogą z wodospadu.

I co? Niemożliwe?

Okazało się, że góra z górą się nie zajdzie, a człowiek z człowiekiem – zawsze. Następnego dnia, pomimo późnego śniadania, pomimo poszukiwań wulkanizacji dla Mieszkowego wehikułu, pomimo porannej kawy w całkiem nowoczesnej kawiarni, pomimo całej tej ogromnej straty czasu, podjechaliśmy pod bramę parku, a tam, z grupą swoich czeskich ziomków, kręcił się Voytek.

Zdeterminowani, by obejrzeć Mały Wodospad, poszliśmy w górę rzeki wlokąc Mieszka w wózku. Droga, z początku znośna, zmieniła sie w ścieżynkę wyłożoną losowo kamieniami i poprzecinaną korzeniami, więc więcej energii wkładaliśmy w toczenie wózka, niż w rozglądanie się na boki, aż w końcu okoliczności natury położyły kres dalszym próbom przedostania się z pojazdem.


Po kilkuset metrach, choć może to było i półtorej kilometra, za krzaczorami płynęła rzeka, którą w tym miejscu należało przejść na drugą stronę po pniu. Donieśliśmy z Anulą wózek nad brzeg i postanowiliśmy nabrać sił, zostawić wózek i dalej iść niosąc maluszka na rękach. Bardzo przyjemne miejsce, dawało sporo cienia, a woda niezłą ochłodę. Biwakujący w trasie Rosjanie byli zachwyceni naszą postawą na tyle, że postanowili uścisnąć mi moje upaprane olejem od szprotek dłonie przed dalszą drogą – ponieśli w górę rzeki zapach naszego drugiego śniadania.

Po jakimś czasie, gdy zmęczyliśmy się już odpoczynkiem, przeszliśmy z Mieszkiem na drugą stronę rzeki, i poszliśmy dalej, ale konieczność wspinaczki po ogromnych skałach skutecznie wyleczyła nas z pomysłu dalszego podążania w kierunku wodospadu. Pokonani, ale nie złamani, wróciliśmy na miejsce pierwszego postoju, odnaleźliśmy wózek i z wysoko podniesionymi czołami wróciliśmy do Lagodekhi. Brakowało godziny drogi. Tak mówili wracający z góry turyści.

Lagodekhi jako miejsce kolejnego noclegu!? Ten pomysł trącił szaleństwem, więc aby sobie samym udowodnić, że temperatura nie poprzegrzewała nam ważnych części centralnego układu nerwowego wytyczyliśmy z grubsza ścieżkę na kemping nad środkowym biegiem Alazani, gdzieś nieopodal Shakriani. Niestety, po dojechaniu na miejsce okazało się, że to po prostu ogromne pole, dodatkowo zatłoczone przez gruzińskich wędkarzy. Poderwaliśmy więc nasze auto do dalszego lotu i, kierując się na czuja, pojechaliśmy dalej.

Tuż przed Naphareuli znalazłem świetne miejsce, coś a’la wzgórze cmentarne. Obok malutka cerkiew. Ślicznie. Tu rozstawiliśmy namiot.

Mieszko długo nie chciał zasnąć: zbyt gorąco. W namiocie jeszcze cieplej. Pot lał się z nas strumieniami, a obawialiśmy się otwierać namiot ze względu na latające w dużych ilościach komary, Mieszko marudził, Ania się gotowała, ja starałem się ratować sytuację. I tak kisilibyśmy się w namiocie, gdyby nie inni Rosjanie, którzy również upatrzyli sobie to miłe miejsce na biwak, zajechali z impetem na wzgórze i zaczęli w świetle reflektorów robijać swój namiot, czym wytrącili Mieszka z równowagi.

Mały podniósł krzyk, ja podniosłem jego i zdenerwowany zwróciłem gościom uwagę na niestosowność świecenia ludziom po namiotach, a także zaproponowałem wypożyczenie im latarki, żeby mogli sobie to swoje obozowisko rozłożyć. I zadziwiające, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – Rosjanie przeparkowali świecące światłami auto, Mieszko od razu się uspokoił i zasnął mi na rękach, bo na zewnątrz było chłodniej, komary poleciały chyba kąsać Rosjan, bo ich w ogóle nie było, Anula ostygła przez otwartą połę namiotu i mruczała z zadowoleniem, wzeszedł piękny księżyc i w ogóle zrobiło się miło i przyjemnie. I tak już zostało. Co dowodzi, że warto czasem wyjść ze swojej skorupy na zewnątrz i popatrzeć na wszystko z boku.

A potem wstaliśmy rano i jechaliśmy i jechaliśmy i jechaliśmy cały dzień, żeby zajechać do Stepantsmindy. I w ogóle był to dzień, w którym jedynie jechaliśmy i z rzadka zatrzymywaliśmy się, gdyż po drodze nic nie było, albo było, ale nieciekawe, albo już to widzieliśmy wcześniej, albo żal nam było czasu i chcieliśmy jedynie już dojechać na miejsce i mieć drogę z głowy. I zauważyłem po drodze, że Gruzińska Droga Wojenna po jakichś 60-ciu kilometrach od Tbilisi zmienia się z typowej drogi gruzińskiej, zapchanej Gruzinami, Rosjanami i Azerami w przelatującą jakby mimochodem wśród pięknych, alpejskich widoków europejską drogę, choć dalej zapchaną Gruzinami, Rosjanami i Azerami. A potem znowu wróciła droga gruzińska i tak już zostało do samego końca. A sam, samiuśki koniec wybrukowany był ciężarówkami. Stały przy drodze spieszące do Rosji TIRy. Choć spieszące to słowo mocno na wyrost. Stały po prostu. Wśród gór.

Stepantsminda, Gergeti Trinity Church, to właściwie jedyny żelazny punkt z kategorii KONIECZNIE ZOBACZYĆ, któregośmy jeszcze nie widzieli, a mieliśmy ochotę. Zjedliśmy i zanocowaliśmy w mieście, a nazajutrz pojechaliśmy do cerkwi.

do Gergeti Trinity Church from Przemysław Wollenszleger on Vimeo.

Drogę przez wieś szlag trafił, woda zabrała, więc krajowcy ogarnęli szybko objazd jakimiś polami, zamiast naprawiać popsute, taka mentalność. Odnaleźliśmy ten objazd, droga – lekki offroad, ani się umywa do Vashlovani, choć dwa zakręty ciekawe. I na koniec – zwycięstwo.

Gergeti Trinity Church. Oczywiście – nie zrobiła takiego wrażenia, jakie według mnie powinna. Ot, taka normalna. Jak to cerkiew. Ale jak zebrać do kupy całą tę drogę, polanę, koniki, krówki, cerkiew, Kazbeg w tle i górki naokoło… Super. Pozostali zwiedzający dostali do tego jedyny w swoim rodzaju, niepowtarzalny widok Anuli kroczącej dumnie z mieszkowym wózkiem.

Obejrzeliśmy cerkiew do syta, pokręciliśmy się do lekkiego zmęczenia i poszliśmy zorganizować obóz. Tu, dla odmiany, słońce paliło. Może w micie o Ikarze jest trochę prawdy? Może naprawdę zesmalił sobie skrzydełka? Zacząłem powoli uświadamiać sobie miałkość XXI-wiecznej wiedzy, niby tacy wielcy i mądrzy i wszystko wiedzą, ale mi tam się wątpliwości jaskrawie zaczynały wypalać na delikatnej materii mojej oświeconej jaźni. Dobrze, że nie zacząłem zastanawiać się nad kształtem Ziemi.

Podczas przestawiania w autku coś się spaprało i zaczeło ono sykać warcząco przy zapalonym silniku. Ale jechało, więc na później zostawiłem zamartwianie się jego stanem. Sposobem beduińskim zorganizowałem osłonę przed słońcem, rozbiliśmy chatkę puchatka i zalegliśmy na odpoczynek. Fajne miejsce. Zwłaszcza, jak nic nie goni człowieka na dół. Zjedliśmy spaghetti na obiad, nabraliśmy wody w ogromny plastikowy baniak, oganialiśmy się od krów i rozkoszowaliśmy się czasem wolnym. I jeszcze kilka zdjęć porobiłem i film, żeby mieć na wieczną rzeczy pamiątkę.

pod Trinity Church from Przemysław Wollenszleger on Vimeo.

A w nocy ludzie darli się jak opętani przez ciemną stronę mocy i niech ich szlag trafi, dobrze, że rozłożyliśmy się w pewnym oddaleniu od miasteczka namiotowego, bo by nam zbudzili Mieszulka.

I sprawdziliśmy wracając, że korek TIRów rozciągał się na jakieś 10 minut bezustannego mijania z prędkością 30 – 50 km/h. A potem to już pojechaliśmy przed siebie, napić się żelazistej wody. Do Borjomi, po śladach naszych sprzed lat.