Po nocnej burzy spaliśmy jak, nie przymierzając, kot Bonifacy, aż do 9.15. Wreszcie zjedliśmy normalne śniadanie i wypiliśmy normalną kawę. Normalną, oczywiście, w granicach dostępnego nam asortymentu. Południowcy wszelakiej maści mielą kawę na pył. Było tak w Turcji, Rumunii, Włoszech, jest tak i w Czarnogórze. Pył ten nie jest przeznaczony do chamskiego zalewania wrzątkiem, choć tego rodzaju kawę sprzedają tu jako domową: płyn łagodnie przechodzi w półpłynne błotko, szczelnie wypełniające przestrzenie międzyzębowe. Normalność w tych warunkach oznacza ilość płynu gotową do spożycia – normalny kubek, a nie odrobinę większy naparstek.
Śniadanie i kawę uprzyjemniał nam wciąż padający deszcz, który padał nieprzerwanie do południa.
My zaś i tak wcale się nie spieszyliśmy zanadto, więc wszystko zgrało się znakomicie.
Przejaśniło się, więc wyszliśmy poznać miasto, a przechadzce naszej towarzyszyło niezłomne przekonanie o konieczności zakupienia nowych szortów dla mnie, gdyż te, co mam, dobre są do lansu na monciaku, ale nie do łażenia w prawdziwie gorących miejscach, a już nie daj Bóg gdzieś się wspinać – zwężane filuternie nogawiczki lepią się pod kolanami i utrudniają nóg zadzieranie.
I tak, zaglądając tu i ówdzie,
zakupiliśmy najpierw dwie bluzeczki, potem szmaragdowo – lazurowe jednoczęściowe wdzianko, parę butków i lakiery do paznokci. Jak łatwo się domyśleć, wszystko dla mojej piękniejszej połówki.
Nie muszę dodawać, że krótkich spodenek, mimo iż urodzaj, nie wybrałem sobie żadnych, bo fason mi się nie podobał.
Na obiad zjedliśmy u Żorża po ciorbie przepysznej – mogę polecić wszystkim smakoszom, iść od Trg Hercega Stjepana na zachód deptaczkiem.
(Żorż w tych krzakach się kryje po prawej)
Żorż robi dobre jedzenie, ma żółwia, dwa gołębie i królika, choć nie jesteśmy pewni, jak długo pozostaną żywe, może to tylko składniki jego potraw.
Kot bałtycki, już w nowym wdzianku, spotyka kota adriatyckiego.
W międzyczasie zaczęło robić się ciemniej, szybko nadciągał zmierzch, złapaliśmy więc sprzęt i poszliśmy robić zdjęcia do mojego projektu.
Szło nam dobrze, wręcz doskonale, zainteresowanie pierwotnym, słowiańskim pląsaniem Anuli w świetle średniowiecznych lamp sodowych poruszyło krajowców do tego stopnia, iż zaczęliśmy żałować, że nie mieliśmy kapelusza, by zbierać datki od przechodniów. Osobiście uważam, iż mimo ubogiej scenerii i kadru mocno ograniczonego wąską uliczką, była to jedna z bardziej udanych sesji w ostatnim czasie.
Ja, strzelając migawką, nadawałem rytm, kociak mój tańczył, tłum gapiów falował, a czas płynął, o czym pamiętaliśmy, ponieważ tego wieczoru postanowiliśmy się ukulturalnić muzycznie, a o 21.00 zaczynał się koncert jazzowy w miejscowej szkole muzycznej.
Tu co nieco o muzykach i festiwalu.
Po wejściu, z właściwym sobie wdziękiem i bezpretensjonalnością, udaliśmy się do pierwszego rzędu, zaraz obok magika od nagłośnienia, gdzie rozstawiłem statyw, założyłem fisha i zacząłem filmować. Udało się nagrać pierwszą połowę konceru, gdyż wyczerpane wcześniejszą pracą baterie ostatecznie dostały zadyszki, gdy atmosfera się poluzowała, a muzycy zaczęli się wygłupiać. Szkoda, choć dobre i to, co mamy.
Po koncercie poszliśmy jeszcze na piwo, by zakończyć udany przecież nadzwyczaj dzień, dobrym akcentem. Razem z nami piwo pod palmą pił lokalny, czterokolorowy kotek, który – co ze zdumieniem obserwowaliśmy – przegryzał sobie palmowe orzeszki.
Jak doszliśmy do naszego sobe (meta, mieszkanie, apartament), lunął deszcz, błyskać poczęło i poszliśmy spać w świetle błyskawic. Ale to nie była duża burza, raczej z takich średnich, wiecznie spóźnionych, goniących za mamusią.
Jutro zaczynamy Wielki Powrót do Domu. Dobranoc.