Zaraz po obudzeniu zostaliśmy zaszczyceni filiżanką kawy: gospodyni poważnie podeszła do naszych próśb i pamiętała, że bez kawy ze mną się nie pogada. Wypiliśmy więc kawę, po czym pozbieraliśmy graty i poszliśmy szukać transportu do kanionu Tary. Oczywiście okazało się na samym początku, iż gospodarze mieli nieaktualne informacje co do godzin odjazdów, mieliśmy 1,5h przed sobą, więc zakupiliśmy wiktuały i powędrowaliśmy w stronę kanionu, by łapać stopa.
Śniadanko zjedliśmy na przydrożnym kamieniu, po czym, rozglądając się czujnie dookoła stwierdziłem, że będą potrzebne kurtki przeciwdeszczowe, których, rozumie się, nie mieliśmy. Wróciliśmy na miasto szukać płaszczyków, czym wzbudziliśmy popłoch wśród krajowców: żaden sprzedawca nic nie miał na stanie. Kręcąc się bez sensu po mieście zmitrężyliśmy godzinę, czym popsułem koci nastrój. Zbliżała się godzina odjazdu kolejnego autobusu w stronę kanionu (kierunek Pljevlja), więc poczłapaliśmy na przystanek. Tu znowu dała o sobie znać moja przewrotna natura: usiedliśmy odrobinę dalej, by złapać wieści z netu. W tym czasie autobus wziął i pojechał, a my siedzieliśmy spokojnie, jak gdyby nigdy nic. Po 11-tej, zaniepokojeni brakiem autobusu zaczęliśmy się rozpytywać, no i oczywiście, wiadomość o tym, że jak pajace siedzieliśmy, a maszyna odjechała, do reszty zgnębiła nasz humor.
Doszedłem do wniosku, że to musi być czarci palec w tym, czyjaś zła wola i należy ją odczarować. Złapałem taksówkę, potargowałem się z kierowcą i za makabryczną kwotę dojechaliśmy w końcu nad kanion.
Przepych. Szaleństwo.
Cud natury.
I inżynierii człowieczej sprzed pół wieku. Kanion, palce lizać. Most – tony betonu, aczkolwiek wygląda lekko.
Rzeczka na dole płynie przepięknie seledynowa. Ludziska nad kanionem na linach rozpiętych jeżdżą z jednego brzegu na drugi. Wszędzie drogowskazy na rafting. Szaleństwo i przepych. Rosjanie, Niemcy, Polacy, Chorwaci, Węgrzy, Czarnogórcy chodzą po moście, robią filmy i zdjęcia, świat pulsuje, cuda.
No i tylko jakoś czegoś tu brak. Wszyscy siedzą na tym samym moście, mają te same ujęcia, takie same filmy, jedyna różnica to Ci, którzy na tych linkach dyndają, ale to nie dla mnie zabawa, za stary dziad jestem, żeby mnie na tanią adrenalinę brać.
Zaczęliśmy szukać zejścia do Tary, bo co to za odwiedziny kanionu, jak się go z góry jedynie ogląda? Zejście było, do pół trasy literalnie, dalej ni w cholerę, las, trzeba się było przez dzikie chaszcze zsuwać, potem przez lasek ciernistych drzewek, a na koniec po ścianie skalnej pazurami się czepiać, by nie zwalić się na łeb, na szyję.
Ale warto było.
Tary dotknęliśmy, pomoczyliśmy nogi i ręce, poplażowaliśmy,
zobaczyliśmy ze trzy pontony raftingujące z biegiem rzeczki, czterech wędkarzy i dwie żmije zygzakowate, których bezbrzeżne zdumienie w kaprawych oczach warte było tego, by schodzić na sam dół.
Po dwóch godzinach wesołego zdjęć pstrykania i moczenia stóp usłyszeliśmy grzmoty nadchodzącej burzy, więc w pamięci mając brak odpowiedniego przyodziewku, zebraliśmy się włazić pod górę.
Dość napisać, że udało się wejść, gdyż drogi tej przez mękę nie odda moje niewprawne pióro. Mokrzy od potu, mokrzy od deszczu, mokrzy od krwi, zmęczeni jak psy, wleźliśmy nazad na górę po to, by akurat w kilka minut przyjechał autobus i nas wziął do domu. Ot, czarci los się odwrócił, szczęście znowu przybiegło wesoło merdając ogonem, a my dotarliśmy do Żabljaku, ostawiliśmy doma sprzęt i poszliśmy do pekary (piekarni) zakupić kolację, a do Voli zakupić coś do kolacji.
Teraz wykąpani i pachnący siedzimy na łóżku, mimo że jest dopiero 19.30. Czego i Wam życzymy.