Kemping ów był tylko miejscem na mapie, w którym znajdował się ogród botaniczny, wielka chluba Batumi. Skręciłem więc w uliczkę obok i widząc przechodzącą mimo kobietę, zapytałem, czy nie ma przypadkiem jakiegoś miejsca do spania i zalegliśmy w końcu u niej, w jej sypialni, z której się chwilowo wyniosła, bo inne pokoje nam nie pasowały. I tu zostaliśmy jakiś czas odpoczywając po mojej jeździe.
Gospodyni nasza szczyciła się wdzięcznym imieniem Nazi, żyła na kupie ze swoją matką i córką. Porządna muzułmańska, kobieca rodzina. Babka modliła się co parę godzin na swoim dywaniku, matka robiła biznesy wynajmując pokoje i sprzedając biżuterię na deptaku, a córka robiła karierę w bankowości.
Kobiety podjęły nas kolacją: domowej roboty ser, świeże mleczko od krowy, domaćny jogurt, chaczapuri, warzywka i czacza.
Zapiłem czaczę jogurtem. Pyszny. I jeszcze Ani podpiłem tego jogurtu. Bardzo smaczny. Nie musiałem długo czekać na efekty. Mój organizm na wszelkie infekcje reaguje błyskawicznie. Jeszcze tego wieczora dostałem wysokiej gorączki i dreszczy, a w kiszkach jeździć coś poczęło, jak na rajdzie Monte Carlo. Ubrałem polarowy dres. Przykryłem się kołdrą. Anulka znalazła grubą kapę, którą dodatkowo mnie przykryła tak, że w końcu zrobiło mi się ciepło.
Podczas nadchodzącej znad Batumi burzy, leżąc zwinięty w kłębek z bólu brzucha, zdałem sobie sprawę, z jaką wyrazistością słychać cykady i jak podczas uderzenia pioruna zmienia sie nagle ich częstotliwość: dokładnie jak podczas słuchania dawno zagiętej taśmy magnetofonowej…
Nazajutrz pojechaliśmy do Batumi, do miasta, gdzie pokręciliśmy się w bezpiecznych odległościach od toalet, z których co jakiś czas namiętnie korzystałem. Zemsta Allaha wciąż trzymała. Nazi dała mi jakiegoś antybiotyku, ale nie pomógł. Na kolejny dzień poszliśmy nad morze się wykąpać, a mnie wciąż trzymało. Po jakimś czasie nauczyłem się z tym żyć. Świdrujący ból w jelitach odzywał się co jakiś czas.
Na piątek zaplanowaliśmy odwiedziny u Nugzariego. Wcześniej, jeszcze w Polsce, rozmawiałem z nim na messengerze, a teraz wysłałem mu smsy na oba numery, że planujemy go odwiedzić w piątek, żeby dał znać co i jak. No ale nie dał znać, więc zrobiliśmy sobie jedynie pamiątkowe zdjęcie w Kobuleti, na trasie do jego domu, które niniejszym zamieszczamy, po czym pojechaliśmy dalej, do Martvili.
Byliśmy tam wcześniej, ale nie widzieliśmy kanionu, co uważałem za wielką stratę.
W Martvili, po wizycie u golibrody, poszliśmy zjeść obiad. Doszedłem do wniosku, że jeżeli ścisły post i lekarstwa nie przyniosły do tej pory rezultatu, znaczy to, że klątwa jest magiczna i nie mam co się powstrzymywać na siłę i mogę jeść i pić na co mam ochotę, bo cóż to za różnica, co ze mnie leci, skoro leci wszystko tak samo. I zjadłem pół kcharczo, gruzińskiego rosołku, doprawionego tak, że z gardła dymiło i w trakcie posiłku cała knajpa zbratała się przeciwko Putinowi, że zły jest, i żeby go szlag trafił, a biednym Gruzinom wydawało się, że Eurokołchoz jest ósmym cudem świata, ale jak poznali cenę fajek u nas, to im miny zrzedły, a my wtedy pojechaliśmy obejrzeć ten kanion, który ósmym cudem świata na pewno nie jest, lecz takim normalnym kanionem.
Warto go zobaczyć, jeżeli jest się w okolicy, ale żeby tu specjalnie przyjechać, żeby go zobaczyć, to coś z deklem trzeba mieć nie tak, czyli albo być geologiem, albo chorować ogólnie na głowę i jelita, jak ja.
W pogodzie nic się nie zmieniło. Gorąco jak w piekle.
Pojechaliśmy na północ, żeby gdzieś rozłożyć namiot i znaleźliśmy doskonałą miejscówkę (42 29’32.019″ 42 20’22.035″) niedaleko Patara Zhinota, na brzegu rzeki Tekhuri, gdzie rosła dziko mięta i mieliśmy całkiem dobre miejsce, na samym brzegu, koło murku i rozbiliśmy tu się, mimo wczesnej pory i odpoczywaliśmy sobie beztrosko, co jakiś czas przypominając sobie znienacka o dręczącej mnie zemście Allaha…
Pierwszy łyk naparu z dzikiej mięty, posłodzonego gorzkim miodem z kwiatów kasztanowca, smakował doskonale, jak łyk szkockiej z Islay.
Mieszko zafascynowany wodą. Patrzył na rzekę, na fale, patrzył, jak schodziliśmy na sam brzeg, by zażyć kąpieli w wartkim nurcie, ale chyba jeszcze bardziej fascynowały go śmieszne szlaczki, które tata zostawiał ołówkiem na kartce notatnika. Pomagał notować po swojemu, i nie mogę niektórych rzeczy rozczytać.
Co prawda, to i własnych słów w wielkiej części nie jestem w stanie odcyfrować po jakimś czasie i brzmienia domyślam się z kontekstu.