Znowu budzik! obudził nas z rana, by pomóc nam zorganizować dzień. Krótkie losowanie wskazało Budvę na miejsce następnego spoczynku, tak więc ogarnęliśmy apartamiento i siebie i ruszyliśmy na czuja w poszukiwaniu dworca autobusowego. Autobus przyjechał po paru minutach, był dość wiekowy i wyglądał na poważnie traktującego swoją pracę.
Kurs z Tivatu do Budvy wraz z bagażem – 7 euro. Droga przebiegła bez specjalnych wydarzeń, po czym wysiedliśmy w Budvie. Owa robi również już na pierwszy rzut oka lepsze wrażenie niż Tivat, choć, uprzedzając fakty podam, iż starówka budwańska równie sztuczna w odbiorze, jak kotorska, lecz uroku ma znacznie więcej. Z przyczyn oczywistych wszelkie oświadczenia i wrażenia spisywane w tym miejscu obarczone są znaczną dozą subiektywizmu. Tak ma być i proszę się z tym nie kłócić.
Po zaczerpnięciu pierwszego oddechu budvańskim powietrzem udaliśmy się do Informacji Turystycznej, skąd Anulka wygarnęła cudowną mapę okolic bliższych i dalszych w postaci gazety Adriatic Times. To coś jakby iść do IT i dostać Metro w prezencie.
Podziękowawszy ostrożnie (z wariatami nigdy nic nie wiadomo) poszliśmy w kierunku miasta, a na wyjściu stali różnego autoramentu naciągacze, których Anulka minęła błogosławiąc ich z angielska ‘nołtęks’, ale mnie coś tknęło i zatrzymałem się pogadać, poszukać pokoju. Po stanowczym odtrąceniu natarczywej, starszawej blondynki, na placu boju ostało się ze trzech chłopa i z jednym z nich doszliśmy do wstępnego porozumienia. Krótki marsz i oczętom naszym okazała się chałupka: obejrzeliśmy pokój 244x253cm, łazienkę i grill-bar i zgodziliśmy się tu zostać. Chłop natychmiast przyniósł chałupniczo wyrabianą przez siebie rakiję, przepił do nas kielonka, a my musieliśmy przepić do niego. Od tego czasu jesteśmy rodziną i mamy wspólną łazienkę. Rakija ma podobno 51% alkoholu, lecz nam wydawało się, iż było blisko 102%. Gdy obrzędy powitalne zostały zakończone, rozpakowaliśmy się i poszliśmy na plażę, kąpać się i swawolić. Obejrzeliśmy z grubsza staryj gorod, po czym siedliśmy w cieniu i patrzyliśmy tępo na łódki i przechodniów.
Dość szybko przychodzi nam śródziemnomorski tryb dnia: gdy słońce zaczęło naprawdę palić, poszliśmy podrzemać godzinkę.
Pokrzepieni snem zjedliśmy wespół z zespołem dzikich kotów obiadokolację i ruszyliśmy na podbój Budvy. Pomysł na nocne zdjęcia znad morza spalił na panewce, gdyż Budva oświetlona jest jedynie wewnątrz, więc porobiliśmy zdjęcia w środku i rozochoceni małym sukcesem ostrzymy zęby na jutrzejszy, większy.