Zaraz z rana, po toalecie, ruszylilśmy obejrzeć jaskinię Prometeusza, który podobno zaraz po tym, jak podwędził bogom ogień, został przykuty do skał Kaukazu. Ba! Niektórzy twierdzą, że mieszkał w owej jaskini do niedawna i wypłoszyły go dopiero sowieckie misje speleologiczne z 1984-ego. Jak było, tak było, nie wnikamy, chcieliśmy jedynie obejrzeć to jego M-3. Niestety, po zasięgnięciu opinii wśród pracowników parku, ze względu na naszą niewyrośniętą latorośl, odłożyliśmy w czasie zwiedzanie. Podobno ślisko tam i o nieszczęście nietrudno. A w sumie nie po to człowiek tyle pracował, żeby powołać do życia, żeby teraz się małemu miała jakaś kaprawa historia przydarzyć. Tak więc pocałowaliśmy klamkę i w okropnym, wciąż nie słabnącym upale, udaliśmy się na wschód.
Jechaliśmy sobie onegdaj główną trasą z Tbilisi nad morze, gdy znienacka, zaraz za bardzo miło wspominanym przez nas Zestaponi, napadło mnie przerażające przeświadczenie, że przeoczyłem coś ważnego. I tak rzeczywiście było. Bez żadnego zastanowienia minąłem zjazd na włosko brzmiącą Chiaturę – miejscowość słynącą z tego, że nie mają tam normalnej komunikacji miejskiej, lecz ludziska korzystają z wagoników kolejki górskiej.
Wbrew mojemu Kotu zawróciłem zgrzytający złowieszczo pojazd i stromym podjazdem pojechaliśmy w stronę Chiatury po to tylko, by wjechać na sam koniec długiego ogonka samochodów ciągnących się za transportem wielkogabarytowym, zdecydownie ponadnormatywnym. Gruzini wieźli jakieś rakiety, czy inne kosmiczne śmieci, zaś brać małych mobilków, w sposób urągający zdrowemu rozsądkowi usiłowała ten transport wyprzedzić. Miejscowa policja również. Tak toczyliśmy się dość długo, aż dotarliśmy do Chiatury.
Obrzydliwe miasto pokryte czarnym kurzem z miału węglowego. Pokręciliśmy się odrobinę w poszukiwaniu restauracji, po czym zwialiśmy stamtąd w te pędy, przez długi czas kontemplując cudowny okołogórniczy, przemysłowo ciemnoszary krajobraz. Przeżuwaliśmy czarny pył długo jeszcze po opuszczeniu okolic kopalń.
Anula bardzo chciała zobaczyć Dzirulę, taką rzeczkę, która malowniczo wydarła sobie cudny jar wśród gór, a której nazwa kojarzy się z pogańsko rozwiązłą słowiańską kochanką. Mój poprzedni manewr związany z nie do końca udanym zwiedzaniem Chiatury oddalił nas od Dziruli, aliści przyuważyłem na moim telefonie, że jeżeli raz jeszcze nadwyrężę Kocią cierpliwość i będę cisnął autem do utraty przytomności, to dojedziemy okrężną drogą, wzdłuż granicy z Osetią, do upragnionego wodopoju.
Nadeszła czarna godzina. Ciemne chmury nade mną, czarnoszary krajobraz wokół, czarna ślina w ustach i najeżona blondynka obok. Żyć, nie umierać, grunt to się umieć ustawić…
Po kilku godzinach skręciłem na prawo, w drogę zjeżdżającą wzdłuż Dziruli i pojechaliśmy wertepami. Po dwóch, czy trzech kilometrach i dwunastu sekundach wahań wzięliśmy na oko 45-letniego tubylca na stopa.
I całe szczeście, że go wzięliśmy. Pamiętajcie. Takie drobne rzeczy, jak pomoc nieznajomemu mogą uratować Wam życie. Nigdy nic nie wiadomo. Facet mocno się ucieszył, bo miałby sporo kilometrów przed sobą do drałowania pieszką.
Podpytaliśmy, czy zna jakieś miejsce na postawienie namiotu, po czym usłyszeliśmy huk wystrzału karabinowego i wpadliśmy na dwa samochody otoczone przez kilkunastu mężczyzn, najprawdopodobniej osetyjskich bojowników o wolność od Gruzji w ramach federacji rosyjskiej. Dwóch ludzi chowało jakieś wojskowe gadżety do bagażnika.
Nasze zdumienie dorównywało ich zdumieniu, a oba te zdumienia w kupie walczyły o lepsze z narastającym niepokojem, gdyż okoliczności nie wyglądały na takie, co to mają się rozejść po kościach, a poza tym spadły na nas dość nagle, jak kontrola z PIP.
Sytuację uratował wzięty na stopa tubylec. Zaszwargotał coś po ichniemu, skinął im ręką – najwyraźniej się znali i mężczyźni puścili nas mimo, patrząc jedynie na nas bardzo ponuro.
Parę kilometrów dalej nasz gość przesiadł się do samochodu jadącego z naprzeciwka, pogadał z kierowcą, zawrócił go, poeskortował nas jeszcze dalej na południe, gdzie wskazał nam miejsce na biwak w centrum wioski Chalovani i pojechał sobie dalej w świat…
…
Pierwsze przyszły dzieci. Ich ciekawość jest dokładnie taka sama, jak dorosłych, ale dzieci mają mniejsze opory przed ruszeniem na spotkanie przygodzie. Chodziły naokoło i przyglądały się, co robimy, pokazywały sobie paluszkami Mieszka. Zapytałem ich, czy są tu jacyś dorośli i czy możemy tu rozstawić namiot, ale na moje słowa uciekły. Wróciły po jakimś czasie z ciocią, która ani w ząb nie znała ani angielskiego ani rosyjskiego, za to mówiła bardzo dobrze po gruzińsku.
Nie jest to może jakoś bardzo niespotykana umiejętność w tym regionie, ale piszę to bez ironii czy sarkazmu. Mówiła bardzo dobrze po gruzińsku, wyraźnie robiąc spacje między wyrazami, pilnowała dobrze akcentu i powtarzała nam jak Romek Tytusowi po kilka razy. Dzięki temu udało nam się dostać od niej dywanik ze sztucznej trawy pod podłogę namiotu, żeby było nam bardziej komfortowo w nocy. Zostaliśmy także zaproszeni na herbatkę na wielki kamień opływany przez Dzirulę na przeciwko obejścia.
To jedno z tych niezapomnianych spotkań, gdzie serdeczności i gościnności było więcej, niż padających słów, a my czuliśmy się współbraćmi (a niektórzy współsiostrami) zgromadzonych wokół nas ludzi, których nigdy wcześniej nie widzieliśmy na oczy. Dzieciaki, Tiko, Nino i David bawiły się z Mieszkiem, który fascynował ich niemożebnie. Tiko miała 10 lat i była najstarsza z towarzystwa. Wciąż sztorcowała Davida i Nino, że nieostrożnie obchodzą się z małym gościem.
Na drugi dzień Tiko obraziła się na nas, że już musimy wyjeżdżać. Na początku nie przyszła nas pożegnać, ale po jakimś czasie pojawiła się cała zapłakana i z płaczem na końcu nosa. Dałem dzieciakom breloczki z Gdyni na pamiątkę i pojechaliśmy. To było prawdziwe pożegnanie z Gruzją w tym roku.
Byliśmy jeszcze w Mcchecie, gdzie nocowaliśmy u Gruzina, którego imienia już nie pamiętamy, ale pracował on kilka lat w Anglii z Polakami i znał nasze najpopularniejsze słowa. Pracował, zarabiał, oszczędzał. Wszytko, co zarobił, zainwestował w rodzinny pensjonat – byliśmy pierwszymi gośćmi, rozpakowywaliśmy wszystko, od łóżka, przez pościel i ręczniki do lodówki. Ten facet wiedział czego chce, i wiedział, po co jedzie na Zachód. Zupełnie inaczej, niż większość naszej emigracji: Polakom znudziło się czekać, aż w Polsce będzie dobrze; pracują i żyją w Anglii, a do Polski nie mają zamiaru wracać. Przykre to i smutne.
Rozmawiałem z nim dość długo jeszcze o pracach ciesielskich, a nawet spawaniu. Fajny gość, trzymamy za niego kciuki.
Tbilisi przywitało nas dla odmiany upałem. Szukając ochłody znaleźliśmy do bólu ucywilizowane jeziorko, nad którym smażyliśmy się jakiś czas. Pokręciliśmy się też po starówce, zrobiliśmy Mieszkowi pamiątkowe zdjęcie z mostem pokoju w tle i posłuchaliśmy siedzących w knajpie Polaków – było ich więcej, niż w Gdańsku na Długiej.
Czekaliśmy już jedynie na koniec naszej wyprawy. Nad ranem mieliśmy wylatywać. Jeszcze nocleg w hotelu de Paris, tankowanie i zwrot rzężącego auta, do którego musieliśmy dołożyć jeszcze parę groszy, bo mu się stan zdeczko pogorszył i polecieliśmy do domu.
Nasz молодец był dzielny i przeżył mimo skrajnie nieodpowiedzialnych rodziców o kompletnie porąbanych priorytetach i ekstremalnie nieracjonalnych pomysłach. Jak głosi znana mądrość ludowa, co go nie zabiło, to go wzmocni. Tak więc Mieszko nabył krzepy i doświadczenia, i teraz wyprawy mu niestraszne, co pisząc wiem już, że biedaczysko poleci niebawem w nieznane, gdyż
rodziców się, niestety, nie wybiera…
I tym pozytywnym akcentem kończymy definitywnie z Gruzją.