Dziś o 7.00 obudził nas budzik. Postanowiliśmy wyruszyć do Kotoru, by zobaczyć, z czym to się je oraz by zabookować nocleg na następny dzień. Krótkie poszukiwanie autobusu skończyło się (wydawało się nam – wyjątkowo) w taksówce. Najkrótsza droga z Tivat do Kotoru prowadzi długim na ponad 1600 metrów tunelem. Podróż trwała krótko, a my wylądowaliśmy na przeciwko jednego z trzech wejść do starego miasta. Tego od strony morza. Jak zawsze, wjazd do nieznanego, pełnego wąskich zakamarków labiryntu prowadzi do chwilowego oszołomienia, które z kolei kończy się łapczywym, gorączkowym macaniem przestrzeni wokół nas. Uzbroiliśmy się w aparaty, pogłaskaliśmy małego kotka i ruszyliśmy przed siebie. I jakoś tak, schodki po schodkach, mijając ciemne, brudne i pachnące moczem zaułki, dotarliśmy do dzikiego wyjścia na czuwające nad miastem Samotne Wzgórze z ruinami fortyfikacji – Tvrdjava Sv. Ivan.
Podejście było ciężkie, pot spod plecaka lał się strumieniami, ciężkimi kroplami znacząc naszą drogę, cykady szyderczo naśmiewały się z nas i naszego wysiłku, zaś my szliśmy ścieżką kotorskich botaników mijając co i rusz świeże sadzonki sosen, a ciernie raniły nasze nogi do krwi. Ukoronowaniem wysiłku była możliwość spojrzenia na zatokę kotorską z wysokości 260m. Widok zaiste wart wysiłku, zwłaszcza gdy moje kocię dostało upragnione picie i obejrzało prawdziwą myszkę, chyżo spieszącą po schodach.
Z góry widać było też stado kozic górskich, które przy odpoczynku przypominało mysie embriony. Po zejściu, mokrzy jak szczury, uraczyliśmy się wodą morską w znacznej obfitości, potem raz jeszcze, dla utrwalenia efektu ochłodzenia, aliści trwa on w tutejszych warunkach jakieś 3 do 5 minut, po czym dalej mamy wrażenie zwiedzania wnętrza piekarnika.
Poszliśmy zauważoną po drodze do hamburgerowni ścieżką dla pieszych turistas, by dotknąć czułkami skali trudności, z jaką przyjdzie nam się mierzyć i – zniechęceni temperaturą – poszliśmy szukać transportu do Tivat. Na przystanku autobusowym spotkaliśmy francuskojęzyczną parę również jadącą do Tivat, co dało nam asumpt do podejrzeń, iż niedługo pojawi się taki środek lokomocji. Po godzinie czekania w przezroczystej wiacie, czując wędrówkę słońca na skórze pleców, poddaliśmy się i schwytaliśmy taksówkę. Red Taxi jest tańsze od tej drugiej korporacji o 2 euro na trasie.
W Tivat wykąpaliśmy się, po czym hmmm… zjedliśmy kilogram fig prosto z drzewa, poszliśmy przydrzemać, wykąpaliśmy się raz jeszcze i w końcu udaliśmy się na kolację: kurczak w 4 serach i brusketta z pomarańczą.
Kotor bez wątpienia jest miastem ciekawszym i bardziej interesującym od Tivatu, ale. Stare miasto utrzymane jest w stanie, jakby zbudowali je z klocków lego. Oprócz dojmującego smrodu moczu i walających się po weekendzie butelek, wszystko wygląda na nieprawdziwe. Podobnie jak kapodockie hotele w skałach, ten old town jest taki zbyt akuratny. Zbyt “katalogowy”. Jest coś nieprawdziwego w Kotorze.