Jakoś tak z dnia na dzień od chwili urodzin przywykłem, by go nie słuchać, bo głos rozsądku z zasady wyklucza większość moich pomysłów. Musiałem wybrać się w Beskidy, by zobaczyć jak działa.
Od rana przy śniadaniu dziewczęta usiłowały forsować swój pomysł, by udać się na poniewierkę i spróbować dotrzeć do Szczyrku. Nie chciały słuchać, że jest to odległość taka, jaką sumarycznie zrobiliśmy od początku trasy, że nie dotrzemy i generalnie lepiej zwiedzić Baranią Górę, a od p. Danki ruszyć nazajutrz do Wisły. Wpadły w jakiś dziewczęcy stupor, każący negować wszystko, co nie ich. Z pomocą przyszedł właśnie ów głos rozsądku włożony w usta pana poznanego wczoraj, który wsparł nasze starania o powrót dziewcząt do społeczności homo sapiens.
Efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania, dziewczęta same zaproponowały trasę i trzymaliśmy się jej, jak większość mężczyzn kierownicy lub pilota od telewizora. Po drodze mieliśmy okazję przekonać się o prawdziwości twierdzenia, że góra z górą się nie zejdzie, a człowiek z człowiekiem zawsze: spotkaliśmy Michała, który życzył nam szczęśliwej dalszej drogi. Ze względu na możliwe perturbacje prawne lub małżeńskie zamieszczamy zdjęcie, na którym go prawie nie widać:
Ruszyliśmy dalej, a w chwilach wątpliwości pozwalaliśmy dziewczętom dalej samym decydować, modląc się jedynie, by niebo nie runęło nam w międzyczasie na głowy.
Po krótkim czasie ruszyliśmy dalej, by w głębi lasu spotkać rudą driadę z wilkiem: okazała się być pracownikiem schroniska PTTK na Przysłupie, a wilka wyprowadzała, zdaje się, by się nie zastał. Zanim dotarliśmy do schroniska natknęliśmy się na Izbę Leśną zarządzaną wspólnie przez leśne zwierzęta, czym byliśmy mocno poruszeni:
Zwierzęta zgodziły pozować, a dla ułatwienia ewentualnych kontaktów każde z nich postawiło przed sobą wizytówkę. W chatce był też człowiek, płci pięknej, lecz – wydaje się – bardziej do pilnowania drzwi, niż czegokolwiek innego.
Kilka metrów wyżej świeciło postkomunistycznym blaskiem schronisko. Olśniewające piękno tego budynku odebrało nam mowę na dłuższy czas.
Po krótkim pobycie w świątyni polskiego towarzystwa turystycznego ruszyliśmy dnem wzbierającego potoku na Baranią Górę. Ten potok to taki górski odpowiednik sopockiego Monciaka: setki tysięcy osób przepychających się w górę i w dół. Po pewnym czasie potok zmienił się w grzęzawisko wyłożone ruchomymi balami, wyłożonymi pewnie w celu skuteczniejszej redukcji niechcianych na szczycie turystów: można nieźle pogruchotać sobie kostki.
Szczytowanie było nawet dość przyjemne, otuliła nas puchowa biel i było fajnie. Znaczy, nie, że nie było nic widać, absolutnie. Było widać to i owo,
a czasem nawet i góry majaczyły w tle.
Podejrzewam w skrytości ducha, iż mgła była moją winą, podobnie jak i podmokłe przejścia, i w ogóle, że pod górkę, ale mój kot miał niewielkie pretensje. Znaczy – mogło być gorzej.
Dziewczęta zgłodniały, więc zatrzymaliśmy się na obiadek w sławetnym schronisku, po czym powlekliśmy nasze zwłoki z powrotem do p. Danki.
Droga powrotna przebiegła bez przygód: zgubiliśmy drogę (no ok, może trochę przesadzam)
i dorwała nas burza z piorunami, więc by uniknąć niebezpieczeństw zaprosiłem mojego kota pod najwyższą choinkę na całej górce, gdzie przeczekaliśmy najgorsze, po czym oddaliśmy się rytualnym obrzędom oczyszczającym w podzięce za uratowanie życia.
Na kolację dostaliśmy krupnik i placki ziemniaczane. Jak tu nie przytyć?