Zjadłem kanapkę z sałatką, kawy sobie nie robiłem, gdyż o 8.00 otwierali stację, dokąd udałem się po śniadaniu. Kawa i wiadomości. Otwarto drogę nr 1 na północ – jest szansa obejrzeć Hvitserkur. To tylko 60km ode mnie.
Droga oblodzona, dwa razy wiatr zakręcił autem, jak bańką mydlaną. Po zjeździe z głównej trasy zaczęły się kłopoty – musiałem jechać siłą rozpędu, modląc się, by nie zjechać z drogi. Szum trącego o podwozie śniegu stał się normalnym odgłosem, a ja przesuwałem się z grubsza wzdłuż drogi, co jakiś czas wykonując jedynie jakiś bardziej spektakularny najazd na nawianą hałdę, wzbijając tony śniegu w górę.
Dojechałem summa sumarum na odległość ok 12 kilometrów od Hvitserkur. Musiałem się poddać z dwóch powodów. Pierwszy – poza statywem, aparatem i telefonem nie miałem niczego, czym mógłbym wykopać samochód z zaspy. Drugi – jak dotąd, Hyundai standardowo nie wyposaża swoich SUVów w systemy lewitacji.
Zdegustowany sytuacją pojechałem do Vik, islandzkiej klasyki. Prawie 400 kilometrów na południowy wschód. Ale może nie będzie tam tak śnieżyć okrutnie.
Po drodze ciężarówki w rowach, wypychanie zakopanych nieszczęśników, straszne warunki pogodowe aż nagle, w okolicach Borgarmes, cięcie. Koniec zimy. Jest późna jesień.
Niedaleko Reykjaviku pojawiło się radio. Rozochociłem się muzyką tak, że po utracie zasięgu sprawdziłem, czy nie mam czegoś w telefonie… Mam: Kaliber 44, Kleszcz (ten raper z Maxflolab) oraz kilka różnych pojedynczych piosenek, jak Bałkanica. Super!
Po drodze bardzo mi się spodobało miasteczko Selfoss – przejazd taki kinowy, jakbym siedział w środku amerykańskiego filmu, choć okolica ewidentnie budowana w stylu skandynawskim.
A potem to już szok. Islandia wtarła mnie w asfalt, jak peta obcasem. Wszystko to, co widziałem wcześniej, zostało zdeklasowane i przewartościowane przez Eyjafjallajökull i aż do samego Vik trzymałem otwartą ze zdumienia buzię, czasem jedynie ocierając spływającą z ust ślinę.
Pędziłem przed siebie, jak jaki głupi, marnując szanse na doskonałe ujęcia, ale się uparłem na te trzy pionki w Vik, a poza tym miałem za sobą już całą tę trasę i tyłek wrósł mi w siedzenie, a prawa noga w pedał gazu i tak jechałem, zatraciwszy się w swoim urojonym celu, aż dojechałem na miejsce głośno sobie złorzecząc, bo zachód słońca, jaki marnowałem, był oszałamiająco widowiskowy, cała Islandia wyglądała, jakby przeglądała się w jakimś gigantycznym pożarze.
Na szerokim kącie z plaży w Vik te pionki wyglądały smętnie i, żeby rzec prawdę, właściwie były nic nie warte. Pokręciłem się później po okolicach szukając jakiegoś miejsca na nocleg, turbowałem mocno Anulkę telefonicznie w tym celu, ale w końcu znalazłem camping w środku miasta, gdzie ciemno było i miło. I obok stał Van jakiś z parą w środku, a potem jeszcze dojechał jakiś malutki samochodzik, w którym nocowali jeszcze więksi desperaci niż ja.