Rano wstałem i z niepokojem w sercu przypomniałem sobie, że wodospad Seljalandsfoss, obok którego przycupnął skromnie kemping (mający zresztą swój własny, ukryty wodospadzik), był podświetlony całą noc, a wciąż jest jeszcze ciemno! W popłochu zjadłem śniadanie, skorzystałem z toalety na kempingu i z piskiem opon ruszyłem.
I mam.
Bo zaraz potem wokół wodospadu zrobiło się żółto.
Pojechałem dobić ranek na górę o faszystowskiej nazwie Hamragarðaheiði i pokręciłem się tam, na szczycie, aż wstało słońce. Cudnie.
Anulka zabookowała mi w Reykjaviku pokój, więc nie musiałem się już o to martwić, pojechałem spokojnie na zachód, mając w planach odwiedziny u matki wszystkich gejzerów: Geysir. Po drodze pełno atrakcji. Przy niektorych zatrzymywałem się, przy innych nie. Geysir teraz śpi, za to Strokkur dostarcza gawiedzi rozrywki strzelając na 25-35 metrów w górę pięknym pióropuszem pary. W sumie spoko, nie ma o czym mówić.
Potem pomknąłem do stolicy. Do guesthouse’u trafiłem bez błądzenia, zaparkowałem, poszedłem grzecznie do recepcji, otrzymałem klucze i kilka istotnych informacji, które puściłem mimo uszu. A jedną z nich był numer budynku, który ubzdurałem sobie z kosmosu i nie mogłem się dostać do pokoju, aż przyprowadziłem ze sobą Wikinga-wykidajłę, który bez mrugnięcia powieką otworzył mi bez problemu… inne drzwi, w budynku o innym numerze. Nie chcę zgadywać, co myśli teraz o Polakach. To szok, jak można się zafiksować. Mojej determinacji nie zmniejszył nawet wielki numer 45 wesoło dyndający przy kluczach, podczas gdy ja usiłowałem włamać się pod numer 43. Masakra.
Podłączyłem się do prądu i poszedłem przekąsić na miasto. Pragnąc podbudować sobie nastrój na wieczór chciałem zjeść porządnego rib-eye’a, ale niefortunnie wybrałem miejscówkę – siedziało tam parę osób w ręcznie tkanych garniturach, ręcznie robionych butach z importowanej z Marsa skóry obcych i ze złotymi zegarkami wielkości słoika – zaś cena steka wyrwała mnie z butów. Zdruzgotany powlokłem się do innej restauracji, gdzie zjadłem hamburgera italian gourmet (czyżby wołowina z puszki dla kotów?).
Było tu wi-fi, ale tylko dla tych, co to się zameldują przez fb, więc pogadałem sobie z moją drugą połową trochę. No i tyle. Żarcie takie sobie.
Lokalne piwo ok, mocna 5-tka w skali do 10, gdzie takie zacne trunki, jak Żubr, Lech, Tyskie, Żywiec, Warka, w zasadzie nie łapią się w ogóle do skali. Połaziłem po mieście i poszedłem spać.