Przyuważyliśmy też taką ciekawostkę, łączącą trochę Rumunię z Węgrami i Polską. Kurczowe, uporczywe i absolutnie odporne na rzeczywistość, trzymanie się wydumanego rozkładu jazdy pociągów. Z niewiadomych przyczyn pociągi są spóźnione albo już na starcie, albo podczas jazdy o dobrą jedną trzecią czasu. Uważamy, iż możnaby było uelastycznić nieco rozkłady jazdy by ludzie nie mieli złudnego poczucia, że trafią na czas w wybrane przez siebie miejsce, chociaż w połączeniach międzynarodowych.
Wsiedliśmy do pociągu do Budapesztu, spóźnił się dwie godziny. Wsiedliśmy do pociągu w Budapeszcie do Pragi, już na starcie spóźnił się o półtorej godziny, a dzielnie walczył, by opóźnienie to powiększyć. Skończył z wynikiem dwie godziny dwadzieścia minut opóźnienia. Oczywistym jest, że podczas wariackiego powrotu takie spóźnienie właściwie zamyka nam drogę do jakiegokolwiek poznania miasta.
Po wyjściu z pociągu, w którym nota bene przedział obok zajmowała zgraja dzikich i hałaśliwych, pijanych nastolatków, popędziliśmy w poszukiwaniu dworca autobusowego na Praha Florenc. Całe szczęście, okazał się położony tuż zaraz obok.
Mieliśmy całe 40 minut do odjazdu Polskiego Busa Dot Com, więc skorzystaliśmy z zaproszenia restauracji De Wiór i zjedliśmy i popiliśmy, że hoho. Droga autobusem taka sobie, oczywiście – mogła być gorsza, ale mogła być lepsza – autobusy tureckie znacznie bardziej komfortowe, obsługa jakaś taka profesjonalna: tu nie dostalismy ani wody, ani przysłowiowego puknij się w głowę.
Zaobserwowaliśmy również różnicę w zachowaniu wychodzących pasażerów: mimo wyraźnego komunikatu, iżby nie ruszać się z siedzeń, dopóki autobus się porusza, kilka bab polskich z siatami pomknęło ku drzwiom, jak tylko na horyzoncie zamajaczył koniec trasy. Co więcej, reszta pasażerów ruszyła hurmem w stronę wyjścia jak tylko autobus się zatrzymał, gniotąc jeden drugiego, taranując innych i ich bagaże, po czym, tuż po wyjściu, natychmiast się zatrzymywali, skutecznie przeszkadzając reszcie w ewakuacji. W Turcji, co stwierdzamy z przykrością, poziom kultury znacznie wyższy, nikomu nie wydaje się, że jest ważniejszy od innych, czy też, że bez jego natychmiastowego wyjścia runie gospodarka światowa. Turcy potrafią bez okazywania zniecierpliwienia jakimkolwiek grymasem stać i czekać, aż matka poskromi swoje dzieciątko, czy starsza osoba wydostanie się ze swego siedzenia. My, polskie bydełko, jesteśmy najważniejsi na świecie, sami królowie i książęta, jeden przez drugiego. No cóż. Przykro patrzeć. Najgorsze było, iż siedzący obok nas obcokrajowiec, podejrzewamy iż rodem z Izraela, biorąc nas chyba za Niemców, porozumiewawczo spoglądał i wskazywał tłum usiłujący go zdeptać. Ech…
Po kilkudziesięciu godzinach spędzonych w środkach komunikacji publicznej postanowiliśmy zażyć luksusu, a że raz, iż brat rodzony wychylił się, że jedzie do 3city, a dwa, że kupił był sobie nowe jakiesik autko, to różnymi środkami perswazji i groźby zmusiliśmy go, by nas zabrał.
Po lekkim obiedzie w Gęsiej Szyi w Toruniu (polecamy lokal rękami i nogami, wyśmienite jedzenie, zwłaszcza czernina i żur, oba po 8,50pln za michę – pyszne!) dotarliśmy do domu.
I koniec wycieczki. Zrobiliśmy, z grubsza rzecz biorąc 6930 kilometrów lądem: marszrutką, piechotą, furgonetką, autobusem, autokarem i pociągiem. Poznaliśmy kilku sympatycznych i fajnych ludzi, nigdzie nikt nie chciał nam zrobić krzywdy.
Choć było mało czasu, zwiedziliśmy parę krajów i oswoiliśmy kilka miejsc: siedzieliśmy pod drzewem w Goreme, na ruinach muru twierdzy strzegącej monastyr Sapara, spaliśmy pod nogami królowej Tamar, wygrzewaliśmy kości na brzegu morza w Gumbet koło Bodrum, znamy dworzec w Konstancy lepiej niż w Gdyni. Było fajnie. Całkiem na wariata.