Jednak ludzie inni są w Europie

Po całych czterech godzinach snu zadryndał budzik. Nie wiadomo, dlaczego? Zawsze milczał, a tu – jak na złość. Przed 11-tą Anula mnie jakoś dobudziła, żebyśmy zwolnili pokój. W kuchni spotkałem sympatycznego kolesia z Kanady, który zrobił nam kawę, i z którym gawędziliśmy z godzinę. Mieszka w Vancouver na wyspie i podobno czasem z okien widzi przechadzające się baribale, czyli niedźwiedzie. Od ośmiu miesięcy błąka się po Europie, za paręnaście dni wraca do domu. Bardzo sympatyczny.
Spytaliśmy przed wyjściem Razdwa, czy możemy umieścić jego hostel na blogu, na co otrzymaliśmy zgodę. Jak ktoś będzie się wybierał do Konstancy, proszę, oto adres: http://www.hosteleol777.ro/ – hostel kameralny, bardzo życzliwy właściciel, czysto i pachnąco, jest kawa i mały towarzysz na czterech miękkich łapkach o dźwięcznym imieniu Alaska. Polecamy – wpadliśmy do niego o 2 w nocy, facet nie dość, że nie sklął nas w progu, to przyjął bardzo serdecznie. Razdwa, to oczywiście przydomek, który ma ułatwić nam zapamiętanie Jego imienia (Razwan) =)
Konstanca, bardzo przyjemne miasto, ma sporo fotogenicznych rozpadlin, a wiele z nich jest w samym centrum. Znacznie cieplej, niż u nas. Opadłe liście leżą na ulicy, a my w sandałkach, bodajże pierwszy raz w życiu mi się zdarzyło coś takiego, żeby gołą stopą grzebać w jesiennych liściach. Nie mieliśmy za dużo czasu, oprócz rozpadlin, fajnego meczetu i dużego muzeum archeologicznego nie wiemy, co możemy polecić: latem pewnie można moczyć odnóża w morzu i smażyć skórę na słońcu.
Komunikacja autobusowa w mieście jest za darmo! Przynajmniej dla nas ;) Bardzo mili kierowcy ;)
Pani z ichniego PKP przechowała nam bagaże, gdyż lokalna firma, wykonująca taką usługę, schlała się poprzedniego wieczora i biuro było zamknięte.
Pociąg, pierwszy w naszej przygodzie, przyjechał i odjechał na czas. Na czas podróży Rumuni oddelegowali do naszego przedziału starsze małżeństwo, jedną babcię, jedną przekupę i młodą dziewczynkę, którzy umilali nam czas do przyjazdu do Bukaresztu. Przekupa ma tak świdrujący głos, że lewe ucho, którym siedziałem zwrócony w jej stronę, skurczyło mi się i na razie jest nie do użytku. Przekupi głos, jak głos, ale natężenie i modulacja, a także ciągłość wydobywanych dźwięków, były przerażające. Ta kobieta nie męczy się gadaniem, męczy się ciszą. Straszne.
Pociąg pędził rozpaczliwie i starał się nadrobić uciekający czas, ale wpadliśmy do Bukaresztu spóźnieni o godzinę.
Krótkie poszukiwania biura sprzedaży biletów międzynarodowych ukazały naszym oczom pewną kobietę, władającą jezykiem angielskim w stopniu zadowalającym, ale miała ona tak dziwnie drewnianą wymowę, dobrze korespondującą z jej tępo wbitym w blat spojrzeniem, iż mieliśmy wrażenie, że rozmawiamy z kimś, kogo – naukowo rzecz ujmując – powinni zamknąć u czubków.
Sprzedała nam bilety na pociąg przez Budapeszt do Pragi, co w sumie dobrze świadczy o jej zdolności pojmowania, aczkolwiek pierwsze wrażenie jest niezacieralne. Z krzywdą dla niej.
Po uroczystej kolacji, celebrowanej w świątyni sztuki kulinarnej firmy McDonald’s, udaliśmy się na poszukiwania miejsca, w którym położymy głowy na poduszkę. Bukareszt nie jest przyjemnym, przyjaznym miejscem: robi ponure i odstręczające wrażenie wieczorem. Mimo tego, odnaleźliśmy swój kąt w explorers hostel, o którym pewnie napiszemy co nieco więcej w następnym poście. Albo i nie.
Acha, właśnie wpadł do naszego dormi kangur, pobrzęczał butelkami, pogadał chwilę, zabrał swojego iPada i gdzieś wyszedł.
Dobranoc.