Wyjeżdżamy z Gruzji

Od rana padał deszcz. Choć określenie padał jest może nie na miejscu. Raczej walił się z nieba jedną wielką strugą. Krótkie wyjście na dwór było jak wskoczenie do basenu. W każdym razie, po śniadaniu, które składało się z gotowanego jajka, dwóch zimnych parówek i ciepłej kaszy gryczanej, udaliśmy się w umówione z Ilią miejsce. My przyszliśmy, Ilia nie. Nie wiemy czemu. Może źle dogadaliśmy miejsce, może czas? W Batumi chcieliśmy zakotwiczyć na dwa dni żeby odpocząć trochę, ale walące się z nieba hektolitry wody przekonały nas do wyjazdu do Turcji.
Muszę powiedzieć, że tak słowa co poniektórych w ojczyźnie, jak i nastawienie Miszy i Ilii do Turków powodowało u mnie narastający niepokój. Niby ta Turcja cywilizowana, niby chce do Unii, ale – myślałem – to wschód, dziki, górzysty, islamski kraj, gdzie szybko załatwia się niewiernych. Kamieniami. Tak więc, niby trzeba jechać, ale się nie chciało. Złapaliśmy taksówkę, wyjaśniliśmy że potrzebujemy “pamieniat’ diengi” a potem na marszrutkę do Turków. Taksówkarz – rzecz oczywista – i zawiózł i poczekał i zaprowadził i palcem pokazał i życzył przyjemnej drogi.

W biurze, bo tu o dziwo już nie marszrutka, ale autobus i swoje biuro miał, siedziały dwie dziewczyny, jedna wzięła za mało pieniędzy i potem musiała się prosić o więcej, a druga, wyraźnie zafascynowana słowiańską urodą (chyba Ani) zrobiła nam kawę i oddała swe śniadanie. Fajnie.

Podróż do Turcji normalna. Autem na czterech kołach. W sumie nic do opowiadania, gdyby nie to, że zaraz po wyruszeniu autobusu w trasę, wsiadła doń dziewczyna, zaczęła gadać ze wszystkimi pasażerami (poza nami), po czym podeszła do kierowcy i porozumiewawczo coś po gruzińsku pomruczała. Chwilę potem autobus zatrzymał się, drzwi otworzyły a do środka zaczął wjeżdżać przemyt: papierosy i wódka. Z Gruzji do Turcji przemyca się alkohol i fajki. Dziewczyna na koniec usiłowała się dogadać też z nami, ale i bariera językowa i ogólne trudności społeczne spowodowały, że się odczepiła.

Na marginesie dodam, że tu, na wschodzie, wszyscy fajczą, dozwolone są reklamy papierosów, ba! nawet niektóre manekiny trzymają fajki w łapach w markowych sklepach typu Dolce&Gabana, Levi’s, tudzież u kilku włoskich projektantów, którzy mogą być na świecie sławni, znani i lubiani, chociaż mi akurat umknęły te nazwiska.

Podsumuję też Gruzję od razu w kilku słowach. Polacy od Gruzinów mogą uczyć się gościnności i chęci niesienia pomocy. Koniec, kropka. Przysłowiowa ‘polska gościnność’ przy gruzińskiej to jakaś kpina. Z całym szacunkiem dla Polski i Polaków, ale Polacy w Gruzji mogą się uczyć gościnności, jak małe dzieci alfabetu. W Gruzji najbardziej zagubiony człowiek poradzi sobie znakomicie. Właściwie, im bardziej zagubiony, tym bardziej go Gruzini poprowadzą. Wystarczy stanąć nogami na tej ziemi. To jest niesamowite.

Wyjechać z Gruzji łatwo, ale wjechać do Turcji już trudniej. Przejście granicy tureckiej to dyscyplina sportowa, mogąca stać się olimpijską. Najpierw kontrola paszportowa, potem poszukiwania miejsca, gdzie można kupić wizę, potem walka o miejsce przy okienku, bo kierowcy tirów zawsze się spieszą i zawsze są najważniejsi, a potem powrót do kontroli paszportowej i kolejna walka o miejsce przy okienku. Dobrze, że bialiśmy jak mleko, to nas łatwiej zapamiętać – powtórna kontrola była błahostką i strażnik wziął nasze paszporty bez kolejki. Wystarczyło zobić oczy kota ze Shreka.

Wracając do tematu. Autobus wjechał do Turcji, deszcz lał dalej, ludzie powoli wykruszali się, a ja po drodze z rosnącym zaniepokojeniem obserwowałem, że wysiadające kobiety przystrajały głowy chustami i że na ulicach jedynie policjantka w mundurze bez takowej chusty paradowała. Po jakimś czasie zostaliśmy sami z szajką przemytników i jedną babinką, co wsiadła po drodze. Przemytnicy, ustami swej rzeczniczki, usiłowali wywiedzieć się, dokąd w Trabzonie się udajemy. Kobieta ta jest przywódczynią faktyczną szajki, acz jej członkom wydaje się, że rządzi kto inny. Nie ma ona cierpliwości, nie zwykła ponawiać pytań. Półgłuchy, bezrozumny i niekumaty białas, jak ja, o ile nie chce na lotnisko, to się go wysadza po bożemu, czyli gdzieś w okolicach cywilizowanych.

I tak trafiliśmy do Trabzonu, miasta, gdzie podobno nic nie ma, a ludzie wierzący na niewiernych polują z kołkami albo kamieniami. Wylądowaliśmy w miejscu pełnym marszrutek, otokarów… i Turków. W myśl, że giniemy z podniesionym czołem, udałem się na rzeźwiącą pogawędkę z grupką tubylców. Usiłowałem zorientować się, kiedy odchodzi autobus do Samsun, następnego miasta Turcji, żeby jak najszybciej mieć ją za sobą. I co? Wyszło, jak zawsze: nigdy nie nastawiaj się w oparciu o opinie innych osób. Turki nic nie kumały, obojętnie jakim językiem nie gadałem, ale mój uśmiech sprawiał, że starali się pomóc.

Deszcz lał w dalszym ciągu. Parę metrów dalej znaleźliśmy hotel. Kilka pytań odkryło prawie doskonałą nieznajomość języków obcych wśród personelu i wywołało z biura managera hotelu, który zna trochę rosyjski. Uzgodniliśmy pobyt i popytaliśmy o atrakcje wokół Trabzonu. Manager wskazał na wiszący w hallu obraz niedaleko położonego monastyru i leżącej niedaleko cerkwii. Na nasze zrozumiałe pytania, jak się tam dostać, znowuż wywiązała się dyskusja zacięta, Turki gadały coś po swojemu, i wyszło że jutro dwóch właśnie się meldujących tureckich gości będzie jechało go obejrzeć. Umówiliśmy się z nimi na 10.00. Zobaczymy, co będzie.

DSC_7457

Deszcz lał, jakby miał nastąpić nowy potop, a my poszliśmy w miasto. Mała, wąska, brukowana uliczka, pełno sklepów, pełno światełek, handel pełną gębą. Poszwendaliśmy się po mieście, zjedliśmy obiadokolację i idziemy spać.

Jutro jedziemy do monastyru. A może i dalej?

PS. Anula narzeka, że Turcja ma na mnie zły wpływ. Właściwie nie wiem, czemu? Mamy parę dni, aby to wszystko poobserwować i powziąć odpowiednie, bo swoje, uprzedzenia.