Kutaisi… Nie mając dla nas nic ciekawego do zaoferowania postanowiliśmy je opuścić.
Jaskinie akurat nieczynne, inne atrakcje albo nielegalne, albo tuczące…
Wstaliśmy jakoś tak prawie na czas, ogarnęliśmy nasz pokój i poszliśmy do babuleńki, właścicielki hostelu, z którą dzień wcześniej ustaliliśmy, iż dostaniemy kawę, mimo że kupiliśmy opcję bez śniadania. Babuleńce chybaśmy przywodzili na myśl, zdaje się, czasy młodości, bo dała nam prócz kawy, również i resztę śniadania, co więcej, nie chciała ani złamanego lari za to.
Podczas drogi na marszrutkę okazało się, iż plecak Anuli za ciężki, w związku z czym baba odmówiła posłuszeństwa. Do marszrutki dowiózł i zaprowadził nas taksiarz.
Droga z Kutaisi do Batumi miała z grubsza dwa etapy. Pierwszy spokojny, stonowany, niespieszny i miły, drugi to Need For Speed Georgian Waltz. Otóż naszemu kierowcy natrąbiła na rurę konkurencyjna marszrutka, spiął się więc, pogonił koniki, slalomił po drodze i średnia prędkość, z jaką jechaliśmy wynosiła ok 130km/h! Ale jedynie, gdy po drodze chodziło bydełko. Jak bydełka nie było, kierowca przyspieszał.
Tak czy owak jednak dotarliśmy szczęśliwie do Batumi. Nie zdążyliśmy wyjść z auta, jak wpadli na nas lokalni taksówkarze i na wyprzódki zaczęli krzyczeć, który to szybszy, lepszy, tańszy.
Wybraliśmy sobie Timura, zawiózł on nas do wytwornego hotelu w cenie bardzo przyzwoitej, jak na standard, który oferował. Obiad pokazał różnice między sposobem robienia chinkali w Tbilisi i Batumi: w Batumi ciasto odrobinę grubsze jest, co zmienia odbiór tej zacnej potrawy. Podsumowując – w Tbilisi lepsze, bardziej skuszne.
Połajdaczyliśmy się po starym mieście i nad morzem, po czym zrobiła się odpowiednia pora, aby oswobodzić statyw i dać upust emocjom fotograficznym.
Zakupione w lokalnym warzywniaku domowe wino chcieliśmy skosztować nad morzem. Na deptaku kupiłem Anulce lodzika kręconego- jakież było moje zdziwienie, gdy się okazało, iż owy lodzik został zważony na miniwadze. Lody na wagę!!!
Nad górami widać było zbliżającą się do Batumi burzę, iście piekielną, straszliwie głos i światło dającą.
Mając niecną myśl uchwycenia pioruna matrycą aparatu, zbliżyliśmy się do basenu portowego, zaś chwilę później zaprosił nas do swojego holownika Ilia. Nie chciał pić kawy sam, zobaczył nas, więc zaprosił. Będąc ludźmi światowymi, ustaliliśmy język konwersacyjny na łamany ruskopolskoangielskogruziński i zaczęliśmy rozmawiać. Z kawy ostały się fusy, przyszedł drug Ilii, Jura, więc poczęstowaliśmy ich obu naszym winem i ciastem. Ilia opowiadał, jak za dawnych czasów pływał do Szczecina, jak pomagał polskim stoczniowcom wyżywić rodzinę i jak oni potrafli się za to odwdzięczyć. Wyraźnie się rozczulał wspominając szczecińskich stoczniowców. Bardzo ciekawy człowiek, dużo przeżył i ładnie opowiadał. Ilia, jako drugi po Miszy Gruzin, przestrzegał nas przed Turkami. To zły naród jest, mówił. Od słówka do słówka Ilia zaprosił nas na następną noc do siebie.
Zrobiło się późno, umówiliśmy się na 10.30 następnego dnia i poszliśmy spać. Ciekawe, jak będzie?