Wyjechaliśmy z motelu po mikroskopijnym śniadanku: dwa blińczyki nie warte wspomnienia. Przejechaliśmy przez Saratów i Engels, po czym wjechaliśmy na właściwą dojazdówkę do granicy…
Dawno temu usłyszałem w kościele, i mocno zapadło mi to w pamięć, że droga grzechu łatwa jest i szeroka, zaś droga do nieba wyboista i pełna przeszkód. Rozpatrując tymi kategoriami trasa nad kazachską granicę jest drogą do nieba. Miała ze 300 kilometrów, a co jeden to gorszy.
W kulminacyjnym punkcie, po dzikim najeździe z lekką hopką wprost w najeżoną asfaltem dziurę, Pchełka odniosła wojenne obrażenia: lewe światło przeciwmgielne jest do wymiany. Jedziemy teraz pirackim wozem bez jednego oka. Z własnego doświadczenia znam jedynie jedną trasę podobnie pieczołowicie utrzymywaną, jest to trakt do Uzhorod na zachodniej Ukrainie.
Dzisiaj była moja kolej na prowadzenie, ale od jutra zmienimy zasady – paruje ze mnie adrenalina, nie mogę zasnąć, trzeba wprowadzić system zmianowy.
Na początku po prostu pojechaliśmy dalej. Wszystko wyglądało, jak karawanseraj, ot – blaszany daszek, jakieś zabudowania, parę wozów, autobusy… Zostało to za nami, nawet nie zaszczycone dłuższym spojrzeniem. Po kilku kilometrach jednakże rzut oka na mapę ujawnił, że coś było nie tak z naszą marszrutą. Wróciliśmy do karawanseraju, który okazał się forpocztą posterunku granicznego federacji rosyjskiej.
Podczas moich podróży zauważyłem, że na takich małych, rzadko przez turystów z dalekich stron odwiedzanych przejściach granicznych, mundurowi stosują idiotyczną taktykę polegającą na niezauważaniu wielbłąda. Nawet, jak podchodzę z (mam nadzieję) przyjaznym uśmiechem, to staję się przezroczysty, a urzędnik staje się bardzo zapracowany i zaaferowany jakimiś tajemniczymi urzędniczymi sprawami w nadziei, że Marsjanin zdematerializuje się, a problem zniknie wraz z nim. Albo, że może się znudzi i przyjdzie nie na jego zmianie. Generalnie taktyka już na logikę nie do obrony, ale ludzie stosują ją bardzo często i zawsze bez powodzenia.
Tak więc na karawanseraju złapałem w końcu jakiś niewielki kontakt, który doprowadził mnie do oficera (też byłem przez chwilę przezroczysty, ależ ta fizyka stosunków międzyludzkich dziwna). Tłum Rosjan i Kazachów przyglądał się obojętnie, aż złapałem z którymś kontakt wzrokowy, wtedy: bam! – znikałem.
Coś powprowadzali do komputera, po czym przegonili nas dalej.
8 kilometrów dalej był kolejny posterunek, kilku gości z bronią i znak stop w szczerym polu. Tu życzliwiej i szybciej, bo nie mieli gdzie uciec. Sprawdzili, czy Aleksandr wprowadził nas w komputer i pogonili dalej.
Jakieś 4 kilometry dalej – uwaga – kolejny przystanek, tym razem straż graniczna i służba celna. I pies. Stara sucz wąchała nasze zapasy w poszukiwaniu narkotyków i broni palnej. Tym razem nic nie znaleźli, a jeden ciekawski, dla pewności zapytał, czy nie mamy przypadkiem przy sobie granatnicy albo jakichś niestandardowych materiałów wybuchowych. Usłyszałem, że 3 motocyklistów sunie z Polski przed nami.
Dla odmiany przejście po stronie kazachskiej składało się z jednego posterunku, strażnik wysupłał mnie szybko z tłumu, dał bumagi do wypełnienia, wszystko objaśnił i odprawa zajęła parę minut. Tuż za granicą rzucił się nam na maskę agent ubezpieczeniowy i sprzedał nam ubezpieczenie auta. Oznajmił nam, że dziś polski dzień na granicy, bo on już tu Polaków gościł, po czym, dla uczczenia nadchodzącego ekspresowo terminu wejścia w życie RODO, pokazał nam kserokopie paszportów naszych rodaków. Podejrzewam, że niebawem wywiesi wszystkie razem na ścianie, żeby każdy mógł sobie popatrzeć, ilu Polaków kupuje u niego ubezpieczenia.
Na pierwszej stacji benzynowej w Kazachstanie uzupełniliśmy oczywiście, co? Wiadomo: wodę. Napiliśmy się kawy. Pogadaliśmy z obsługą. Obejrzeliśmy piękny zachód słońca…
Jeżeli wnioskować na tym etapie, to Kazachowie (i Kazaszki?, dobrze piszę?) są, jako nacja, bardzo mili i uprzejmi. Poza tym, bardzo ciekawi egzotycznych przybyszów.
Parę kilometrów za stacją zjechaliśmy biwakować…
Na kazachskim stepie pachnie oszałamiająco szałwią, pachnie ona tak intensywnie, że mimo upływającego czasu wciąż ją czuliśmy. Mam nadzieję, że namiot przesiąkł tym zapachem na dłużej.
Może ta droga jest rzeczywiście drogą do nieba?
Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz