Mieliśmy wstać z rana, ale wyłączony telefon nie budzi, o czym osobiście zapomniałem i nikt nigdy nie dowie się, czy zrobiłem to z premedytacją, czy przez zapomnienie. Mniejsza o to.
Po śniadaniu poszliśmy na ulicę łapać marszrutkę do Achalciche. Za drugim strzałem udało się.
Wspomnienie tej podróży na długo zapisze się w mojej pamięci. Facet siedzący za mną najpewniej nigdy w życiu nie słyszał o paście i szczotce do zębów i, gdy raz na jakiś czas ciężko wzdychał, zatroskany parszywym losem, mnie ogarniały mdłości. Najgorsze 120km w Gruzji. Nasza marszrutka pędziła do Achalciche i byliśmy święcie przekonani, że tam będziemy szukać kolejnej, lecz pasażer obok wyjaśnił, że lepiej przeczekać po cichu przystanek i pojechać dalej, a kierowca wskaże nam, gdzie mamy wysiąść, by dostać się do Vardzii. Tak się stało.
Wysiedliśmy na nieoznakowanym skrzyżowaniu w dzikich górach. Oparty o metalowe barierki przy drodze przyglądał się nam jedynie jakiś zbój. Okazało się, że jedzie w kierunku Vardzii. Parę minut później zjechał furgonetką kolega zbója. Pogadali coś między sobą, po czym zbój główny zwrócił się do nas z prośbą o pożyczenie noża. Akurat nie mieliśmy, ale następny furgon już takowym dysponował. Dwaj Gruzini z nożem wielkości małej kosy odwrócili się w naszym kierunku, mogło się zrobić słabo w nogach. Okazało się, że to tylko w celu zrobienia lejka do paliwa. Zaimprowizowali go z butelki po napoju… Ech, życie… a po tym wszystkim, co słyszeliśmy w kraju, możnaby pomyśleć coś złego o zbójach…
Po kilkunastu kilometrach zobaczyliśmy miasto w skale wykute. Posiliwszy się kawałkiem chaczapuri poszliśmy zwiedzać Vardzię. Nic złego, ale i też nic dobrego o Vardzii powiedzieć nie możemy. Była praprzyczyną naszej podróży, a okazała się takim sobie miejscem. Na pewno będą ludzie Vardzią zachwyceni, których przepraszać nie zamierzamy. Każda komnata wygląda tak samo (poza kilkoma) – albo ma wykopaną naokoło rynnę, która tworzy kształt paletki do ping-ponga, albo ma wykopaną na środku dziurę w kształcie paletki do ping-ponga. W kościele zdjęć nie wolno, do klasztoru nawet wejść nie wolno, w zasadzie wolno jedynie wspinać się lub schodzić podziwiając ping-pongowe komnaty. To i zeszliśmy. Jedyny plus dla Vardzii jest taki, że potestowaliśmy błysk wypełniający. Dobre i to.
W kawiarni na dole zamówiliśmy kawę po turecku i kawę z mlekiem, więc dostaliśmy kawę po turecku z mlekiem. Hmmm…
Z Vardzii nie jeżdżą marszrutki, taksy brać – nie mamy kasy, poczekaliśmy trochę na autobus, ale nie za bardzo chciał przyjechać, pogadaliśmy odrobinę z tubylcami, ale że czas gonił, ruszyliśmy z buta. Po kilku kilometrach złapaliśmy stopa, dwóch zwyroli z Tbilisi podrzuciło nas kolejnych kilka kilometrów, do najbliższej miejscowości, gdzie chcieliśmy kupić chleb.
Chleba nie było, więc nabyliśmy lemoniadę i ruszyliśmy dalej. Po paru zakrętach raźnego marszu zobaczyliśmy gromadkę Gruzinów siedzących przy drodze. Zazwyczaj takie zgromadzenie zwiastuje marszrutkę, toteż chyżo ku nim pomknęliśmy. Nie zdołaliśmy zamienić z nimi ani słowa, gdy zobaczyliśmy znajomy furgon z naszym zbójem, który – jak się okazało – tym razem jechał do Achalciche. Drogi zbój. Dużo bierze… Więcej niż marszrutka.
W mieście na placu pokręciliśmy się chwilę w poszukiwaniu internetu i zgarnął nas Danielian Michaił Pietrowicz, taksówkarz, miłośnik historii, Gruzin z urodzenia, Ormianin z przekonań. Oznajmił, że zawiezie nas do hotelu z internetem, po czym zaproponował gościnę u siebie. Siedzimy offline. Najedzeni domowym żarciem. Czachobyli – zupa cebulowa na rosole z kurczaka, do tego koniak, kiełbasa, pomidorki, karalioki i ciasto. Najedzeni usiłowaliśmy zabłysnąć elokwencją i erudycją w językach, których nie znamy.
Teraz zastanawiamy się, co robić jutro?