Po pożywnym śniadaniu udaliśmy się w podróż ku nieznanemu. Zdecydowaliśmy, iż obejrzymy skalne miasto Uplisciche, położone ok. 10km na wschód od Gori, miejsca narodzenia Józefa Wissarionowicza Stalina.
Ruszyliśmy marszrutką nr 118 w kierunku tbiliskiego PKP, jakież było nasze zdziwienie, że ów dworzec był niewłaściwy! Zadane od niechcenia pytanie o Gori wywołało ogólnomarszrutkową dyskusję, a dwóch Gruzinów zapamiętale dyskutowało, jak mamy najlepiej dojechać do Didube, skąd można w tamtym kierunku wyruszyć i który nam w tym pomoże. Stanęło na metrze i – mimo iż kompletnie tego nie planowaliśmy – zakupiliśmy plastikową kartę z doładowaniami na całe Tbilisi. Będzie na pamiątkę.
Po wyjściu z metra natychmiast złapał nas naganiacz i odnalazł nam odpowiedni busik. Kierowca raczej krył się ze swym niecnym procederem przewozu pasażerów, gdyż co i rusz ściągał z szyby tabliczkę z celem podróży. Do Gori dotarliśmy właściwie bez przygód, ale z kontrolą policji po drodze.
O samym Gori nic nie możemy powiedzieć, gdyż prosto z marszrutki pomaszerowaliśmy na drugą stronę ronda, gdzie znowuż złapał nas – tym razem taksówkarz. Bardzo miły facet, interesował się skąd i dokąd jedziemy, skąd przyjechaliśmy, opowiadał o okolicach. Miły ten człowiek zawiózł nas do samego Uplisciche (wspaniałe, wykute w skałach komnaty i malutka cerkiew niedaleko szczytu), poczekał ponad godzinę, aż wrócimy i zawiózł na autostradę z powrotem, gdyż zdecydowaliśmy się jechać dalej, aż do Bordżomi, a marszrutki do Bordżomi z Gori nie jeżdżą. Taksówkarz nie dość, że zawiózł, to jeszcze, w obliczu padającego deszczu i zbliżającej się burzy, kazał nam czekać w samochodzie, aż nadjedzie odpowiedni busik. Nie bardzo wierzył w nasze możliwości na tyle szybkiego odcyfrowywania gruzińskiego alfabetu, byśmy zdążyli zatrzymać odpowiednią marszrutkę, postanowił nas w tym wyręczyć. Dzięki niemu wsiedliśmy parę minut później do lekko przeciekającego volksvagena i ruszyliśmy do Bordżomi.
Bordźomi położone jest w górach, wzdłuż rzeczki, której nazwy akurat nie pamiętamy. Tu ciekawy był obiad, gdyż w nowobudowanym hotelu oddano na razie jedynie kuchnię z restauracją. Przyszliśmy sami, obsługiwało nas wszystkiego 5 osób, które widzieliśmy na własne oczy, a w kuchni pewnie jeszcze ze dwie. W ogromnej sali, ściągając na siebie ciekawskie spojrzenia kelnerek i ochroniarza delektowaliśmy się przepysznym obiadem.
Hotel znaleźliśmy na przeciwko, choć mieliśmy podejrzenie przez chwilę, że będziemy musieli w stodole jakiejś w górach spać, bo żaden hotel, czy hostel nie rzucał się nam w oczy. Hotel managerka, po krótkich negocjacjach, zeszła z ceny o jedną piątą i, ze względu na brak lokalnej mamony, zadzwoniła do Griszy, że idziemy wymieniać walutę. Dziwnie nam się zrobiło, ale poszliśmy szukać Griszy. Kolejne negocjacje pozwoliły zyskać 1 lari na plus, czym osiągnęliśmy kurs bankowy. A doświadczenie w postaci zamiany gotówki na ulicy jest niezapomniane.
Spacer po Bordżomi ujawnił mikrusią cerkiew ukrytą na górce. Po rozstawieniu statywu podwórko przed cerkwią ożyło i naszym oczom ukazała się młodziutka siostra zakonna, bardzo uśmiechnięta, bardzo życzliwa. Pozwoliła robić zdjęcia. Po chwili zaproponowała, jako że siostry (w sumie 3: ona, najmłodsza, surowa siostra w średnim wieku oraz najsurowsza, zgarbiona babuleńka) rozpoczynały nabożeństwo, żebyśmy zapalili świeczki, które będą symbolizować naszą modlitwę. Wyjaśniliśmy, że o paleniu świeczek w celu modlitw wiemy mniej więcej tyle, co o całej liturgii obrządku wschodniego, ponieważ przywiało nas z Polszy, ucieszyła się, że jesteśmy katolikami i dała garść cieniutkich świeczek. Surowa siostra w średnim wieku śpiewała nabożeństwo, bez mrugnięcia powieką przyjmując nasze nieporadne kręcenie się po świątyni.
Dalszy spacer to w zasadzie nocne zdjęcia niezwykle podświetlonego zwykłymi jarzeniówkami mostu. Po pozostawieniu dobytku w hotelu poszliśmy jeszcze na miasto, żeby zażyć odpoczynku w restauracji.
Cóż to za miejsce, mój Boże! Anulka znalazła restaurację rodem wyciągniętą z Polski z początku lat 90-tych XXw. Restauratorka zaciągnęła nas prawie siłą do pustej restauracji zrobionej w piwnicy, w której nastrój intymności rozsiewały wraz z zapachem stęchlizny kotary oddzielające stoliki. Pusto, cicho, zimno. Poprosiłem o wino, na co gospodyni zaproponowała przepyszne wino domowej roboty i wskazała półlitrowe kufle, jako lampki do konsumpcji. O ile zgoda była na wino domowej roboty, to udało mi się ją przekonać, że szklanki będą dużo lepsze, jeśli chodzi o nasze fizyczne możliwości absorpcji płynów.
Wino, rzeczywiście, domowej roboty, w smaku przypominało spirytus rozcieńczony mocno żelazistą wodą i zabarwiony – w proporcji – dwoma winogronami na wiadro napoju. Anula uśmiechała się po pierwszym łyku i nie przestała aż do teraz, chociaż śpi już jak suseł. Samo wino słabo wchodziło, poprosiłem więc o kawałek sera, a potem Ania zasugerowała chaczapuri. I co? Nie zgadniecie… Kobieta zostawiła nas samych w restauracji. Wyszła, rozpaliła piec, zrobiła ciasto, upiekła chaczapuri. Mały (jak na standardy gruzińskie) placuszek z serem w środku. Lepszego nigdzie nie jedliśmy. Mówię to z całą stanowczością, a Ania, jak wytrzeźwieje, na pewno potwierdzi.
Ciekawe, co jutro przyniesie?