Te dwa dni to ciągła jazda bez trzymanki. W Saratowie wymyśliłem owe kulki, potem pomyślałem sobie, że przecież to rzut beretem do Morza Kaspijskiego, naokoło którego krążę od 8 lat i nie mogę jakoś go dotknąć, więc za jednym rzutem, niejako przy okazji, wpadniemy nad morze.
Zaczęliśmy porankiem o zapachu szałwii, w Uralsku wymieniliśmy kasę, tam też okazało się, że w Kazachstanie nie sprzedają benzyny do plastikowych kanistrów, a my mamy 10 plastikowych 20-litrówek.
Przejechaliśmy na południe bez specjalnych przygód poza kontrolą policji na trasie oraz ciągłymi remontami nawierzchni, po czym wjechaliśmy do Atyrau, miasta, w którym nie ma motelu, hotelu, hostelu, gostinicy, restauracji z wifi ani prysznica. Po bezskutecznych poszukiwaniach pojechaliśmy dalej, aż do Kulsary zamykając dzień trasą ok. 750km.
Gdzieś tam, po drodze, przekroczyliśmy granicę występowania wielbłądów i od tego czasu zwierzątka te błąkały się wzdłuż jezdni razem z końmi i inną chudobą. Parę godzin później, po miłym śniadaniu z kierowcami ciężarówek, trzasnęliśmy trasę długości ok. 600km Kulsary – Shetpe – i aż do najeżononego żmijami brzegu Morza Kaspijskiego. Razem wszystkiego 1350 kilometrów w jedną stronę, by zobaczyć kulki, których w zasadzie nie odnaleźliśmy. Przepiękne widoki w trasie, niektóre góry przypominają Islandię, tylko temperatura inna. W trasie temperatura nie spadała poniżej 34 stopni, raczej uparcie wdrapywała się coraz wyżej na termometrze, by osiągać jakieś niespotykane wartości, powyżej których oczy nam wysychały w trakcie mrugania.
W Shetpe rozpytaliśmy o kulki, ale udzielono nam wskazówek zbyt ogólnych, albo czegoś nie zrozumieliśmy, więc pojechaliśmy rozłożyć obóz nad morzem.
Okazało się, że to były teren wojskowy składający się z molo do ładowania na statki oraz dwóch helipadów. I ogromnego, nieprzeliczonego stada żmij. Pływały w Morzu Kaspijskim i żarły małe rybki.
Jeszcze nigdy nie spałem na helipadzie, zaświtała mi taka myśl. No więc już spałem. Na betonowym helipadzie, gdzie nie było miejsca, by porządnie wbić szpilki namiotu.
Wieczorem przyszedł do nas w odwiedziny okoliczny mieszkaniec, żarliwy muzułmanin, wypytywał o jakieś zezwolenia, karty i tym podobne dziwactwa. Łyk śliwowicy uspokoił go w tym zakresie.
W nocy zaś rozpętała sią taka wichura, że jak sufit namiotu dotknął mojego czoła, musiałem dodatkowo wiązać odciągi do samochodu. Pawła namiot w ogóle fruwał, zastanawiam się, jak on mógł w tym spać.
Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz