Poranek był dość wietrzny, wiatr zabierał nam cały dobytek, więc trzeba było jakoś tak mieć po kilka macek więcej, żeby się pozbierać. Co ciekawe, mimo wichury, udało mi się spakować namiot w ogóle wzorcowo, najlepiej, jak był kiedykolwiek spakowany. Zrobiłem też dwa sprinty, żeby dogonić niesforne rzeczy. Taki nieoczekiwany sprint z rana to ciekawe przeżycie. Ze względu na okoliczności ruszyliśmy szukać miejsca, gdzie nie wieje, żeby zrobić sobie kawę, po czym pojechaliśmy szukać kulek. Z pomocą tzw. dobrych gliniarzy znaleźliśmy je stosunkowo niedaleko. Po pierwsze wymagało to całkiem przyjemnego off-roadu, gdzie przydał się pchełkowy napęd na cztery łapki, po drugie, znalezienie ich dało nam taką satysfakcję, że doszliśmy do wniosku, obaj, że warto było. 4 dni w plecy, ale warto było. Kulki to takie miejsce, jak księżycowy kanion w drodze do Mijnis Kure w Gruzji, dojazd też podobny. Valley of balls.
Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz