Rano Paweł ogarniał śniadanie, ja założyłem gumowe protezy na łączniki. Na początku niepokoiła mnie większa średnica otworu gumy, w który wchodzi metalowy trzpień, ale jakoś założyłem całość i pojechaliśmy. Co oczywiste – przy ostrożnym zjeździe z miejsca biwaku coś plumknęło, a zawieszenie znowu zaczęło stukać. Po dwustu metrach sprawdziliśmy co się stało i rzeczywiście, zgodnie z podejrzeniami, Pchełka swą masą pozbyła się dwóch gumek. Poszedłem z powrotem poboczem i znalazłem mnóstwo skarbów, które w końcu pozwoliły nam zablokować gumki, żeby nie wyskakiwały. Jeden z przejeżdżających Kazachów dał nam większą podkładkę, z kazachska zwaną szejbą, dodatkowo Paweł porobił ze znalezionej przeze mnie grubej gumy dodatkowe szejby na spód i na górę. I zadziałało.
W trasie kupiłem magiczne okulary przeciwsłoneczne z wieloma różnymi filtrami, z których jeden wyraźnie pokazuje niewidoczny gołym okiem piasek: tornada, wiszące nad nami chmury pyłu i wciąż kręcącą się na południowym wschodzie burzę.
To kraj Chipa i Dale’a: tych sympatycznych zwierzątek jest tu takie mnóstwo, że trudno ich nie zauważyć – biegają kręcąc śmiesznie swoimi grubaśnymi tyłeczkami, czasem stają słupka i przyglądają się ciekawsko przejeżdżającym samochodom.
Nad nimi zaś krąży pan przestworzy, kania czarna. Duży ptak o ciemnym upierzeniu z białymi pręgami na skrzydłach. Jest tu tak powszechny, jak w Polsce wrony. I żre te Chipy & Dale.
Jechaliśmy stepem, bo drogi w Kazachstanie, zwłaszcza krajowe, pozostawiają sporo do życzenia. Komentarz prosto ze stepu, jeszcze gorący, poniżej.
Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz