Następne trzy dni minęły pod znakiem przesuwającego się za oknami krajobrazu…
Próba restauracji zawiasu klapy spełzła na niczym. Klops. Matka natura jest suką. Za to przepakowaliśmy się porządnie po raz 26 z kolei.
Maki, ulubione kwiaty mojej kochanej Anulki. Zaraz, jak zobaczyłem te wspaniałe rośliny, które po odpowiedniej obróbce pozwalają na uzyskanie stanu apatycznej euforii, zatrzymałem się, by uwiecznić ich ulotne piękno.
W międzyczasie kazachska autostrada A3 stransformowała się do drogi gminnej bez zmiany oznaczenia. Na jakimś większym skrzyżowaniu zatrzymał nas policjant w zasadzie tylko po to, żeby poinformować, że dalej plochaja daroga.
W okolicach Kolbai pojawiły się jodły i sosenki. Na razie sadzone przez ludzi, ale klimat powoli się zmienia.
Po drodze piękne jeziorko Alaquol Nature Reserve, zaś za nim – ufo. Okazało się, że to wypalanie stepu stworzyło tak fantastyczny kształt na niebie.
Rzeka Ayagoz, a w mieście Ayagoz – pierwsze brzozy, czołgi, żołnierze. Z radością witam kolejnych przedstawicieli znanych gatunków. Nie bardzo mogłem zdjęcia robić.
Po drodze zaś wydech się urwał. W innym miejscu czas i trudy nadżarły metal i znowu Pchełka zawyła pełną piersią. A jak ona wyje, to nie słychać nic innego, szyby w oknach drżą bardziej, niż gdy pociąg towarowy przejeżdża. Jakieś 30km dalej, w Kał-bełtał (Qalbatau) znaleźliśmy svarkę, Paweł z grubsza naprawił klapę, wydech został przymocowany, ja siedziałem z telefonem przy nosie gasząc jakieś pożary. Pchełka skoczyła do przodu. Za miastem chcieliśmy skorzystać z najazdu, żeby ocenić wykonane prace spawalnicze i podczas zjazdu autko zaryło belką stabilizującą ramę i chroniącą zbiornik paliwa w metalową szynę. Szlag! Jak nie urok…
Semipalatińsk (Semej) – ostatnie duże miasto Kazachstanu po drodze do granicy tonie w smogu. Dosłownie widzieliśmy, czym oddychamy. Jest to jednocześnie pierwsze miasto, w którym oddechu nabrały dziewczyny – bliskość Rosji i prawosławia spowodowała rozluźnienie obyczajów i dziewczyny zaczynają przypominać dziewczyny. Sukienki, krótkie spodnie, gołe nogi, dekolty – dzięki temu widzieliśmy też, czym oddychały lokalne panny. Za Semipalatyńskiem zaczął się las świerkowy, niezwykle pieczołowicie broniony wykopanym wzdłuż niego rowem, bez kilkudziesięciu minut pracy z łopatą, nie da się tam wjechać. Za to powietrze lepsze. Postanowiłem odszukać leśniczówkę.
Po noclegu w leśniczówce, z rana odwiedziny zwierzaków, najpierw konie, potem bydełko, potem przyszedł pożegnać się gospodarz – opowiadał, że jeździł za młodu daleko na północ. To też włóczęga, kolega po fachu. Wciąż w jego oczach widać tę tęsknotę za drogą, która wypycha ludzi z ciepłych łóżek, tylko po to, by sponiewierać ich do nieprzytomności, by w końcu poczuli, że żyją.
O dziwo, granica bez przygód. Mimo tego, że nie zarejestrowaliśmy się w ustawowym terminie w ustawowym urzędzie, że naruszyliśmy postanowienia kodeksu administracyjnego Republiki Kazachstanu, że policja straszyła nas sądem i w Nowokazalińsku i w Kyzyłordzie i jechaliśmy z duszą na ramieniu, strażnik graniczny bez słów przybił swoją pieczęć i wypuścił nas do Rosji.
Na rosyjskiej strażnicy żadnych dokumentów nie wypełnialiśmy (ci dobrze poinformowani wiedzą, że nada stronicę A4 sfabrykować jakimiś bzdetami). Dziewczyny, strażniczki, jedna w drugą solidne rosyjskie babuszki, były jedynie niezwykle zainteresowane moim wiekiem i stronicami paszportu. Tak zainteresowane, że w zasadzie nic nie chciały. Ten wiek zupełnie je rozłożył na łopatki.
W ogóle zauważyłem, że na każdej granicy, gdy tylko zaczynam wałęsać się bez celu po okolicy, zawsze znajdzie się jakaś strażniczka, która z daleka usiłuje doprowadzić mnie do porządku wrzeszcząc coś a’la „młody człowieku! co robisz!” albo „młody człowieku, wracaj, tam nie nada!” i tym podobne wezwania, które zazwyczaj zaczynają się od wytknięcia mi mojego młodego wieku. Po takim zawołaniu zazwyczaj podchodzę do strażniczki, z której wycieka gdzieś cały rezon i buta, bo najczęściej jestem od niej starszy dobre parę lat. No nic nie poradzę: matka natura jest suką. Tak wyglądam, z daleka liceum, z bliska muzeum…
Zaraz po wjeździe do Rosji poczułem, jak życie wsiąka we mnie z powrotem. Słońce inaczej tu świeci, zupełnie zmieniło się moje samopoczucie. Poczułem się lepiej. Trudno to wyjaśnić, gdyż w Kazachstanie również czułem się dobrze, ale jednak różnica jest na tyle wyczuwalna, że musiałem to jakoś wyrzucić z siebie.
Po rosyjskiej stronie, na 101,3 MHz kobieta prowadzi kulinarnego radio bloga. Nie myślałem, że coś w tym temacie mnie jeszcze zdziwi, a tu proszę – dla osób nie mających internetu blog jest emitowany na falach eteru.
Zaraz po wjeździe do Rubcowska zameldowaliśmy się w hotelu Alicja, gdzie spędziłem resztę dnia przygotowując wpisy na bloga. Cały dzień w hotelowym pubie. Po kilku godzinach panie z obsługi zaczynały mnie już odkurzać, jak resztę mebli.
Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz