Przesadziłem z miodem do kawy i dobrze mi z tym. Ognisko buzuje od rana, słońce właśnie próbuje wyjrzeć zza brzózek, a szum potoku uprzyjemnia poranny rytuał picia kawy. W ogóle nie ma tu komarów.
Za to w potoku okropnie zimna woda.
Po drodze piękne widoki, zaś za przełęczą osunęła się skała i wszystko stoi.
Staliśmy z godzinę, po czym pojechaliśmy obejrzeć widoczki i zobaczyć jaskinię. To tylko 20km od głównej drogi, na południe od zlewiska Katuni i Czui, gdzie z drogi P-256 odchodzi droga P373. Traf chciał, że droga ta, mimo iż na początku nie wyglądała zbyt zachęcająco, prowadziła do najpiękniejszej doliny, jaką w życiu widziałem, w której dziesiątkami biegały susły, chomiczki, czy inne ziemne wiewióreczki. Przepiękne miejsce, urokliwe, jak z bajki. Podejrzewam, że Walt Disney, po tym jak zobaczył to miejsce, zaczął tworzyć swoje kreskówki. Zostałem oczarowany. Zaś jaskinia…
Najpierw Pchełką dziki off, dojechaliśmy do miejsca, gdzie droga literalnie też off, jak ucięta nożem. Wspięliśmy się po zboczu na azymut, ale dalszą drogę przecięły nam krzaki i stromizna nie do pokonania. Podczas zawracania baliśmy się, że przechył zbyt duży i spadniemy w diabły.
Potem piechotą próba zaatakowania jaskini od góry. Niestety, nie daliśmy rady. Następnie zeszliśmy nad rzekę i po zlokalizowaniu wejścia poszedłem w górę. Te góry są strasznie sypkie, skały kruche, roślinność wyschnięta i słabo ukorzeniona. Ledwo doszedłem do wejścia. Ale zejść już się nie dało. Pozostała wspinaczka. Każdy krzew, którego się czepiałem, czepiał się mnie, w dłoniach mnóstwo drzazg, wiórów i kolców, nogi pocięte. Z każdego kroku, jaki zrobiłem, grawitacja zabierała z powrotem z 80%. Poważnie zacząłem się zastanawiać nad swoim losem. Ale udało się.
Poniżej wstawiam nieocenzurowane, surowe spostrzeżenia z jaskini i tuż po tym, jak udało mi się wydostać na w miarę płaską przestrzeń. Uwaga, przydługawe.
Zaraz po wyjściu na w miarę równy teren podjechał do nas Touareg. W środku siedział chłopak z dziewczyną. Też szukali tej jaskini. Stojąc na przełęczy pogawędziliśmy z Antonowem, wymieniliśmy spostrzeżenia i wizytówki i pojechaliśmy z powrotem na główną drogę. Zmierzamy do Katu-Yaryk.
Miejscowość Aktasz to kolejne po odwiedzonym przeze mnie islandzkim Patreksfjörður miejsce, w którym poczułem się, jak w filmowym Cicely na Alasce. To w tej miejscowości zjeżdża się z głównej trasy na Katu-Yaryk.
Droga z miejsca pogorszyła się, zachodzące powoli słońce schowało się za góry, temperatura spadła o 15 stopni, zaczęliśmy piąć się w górę. Kilka kilometrów wyżej pojawiły się płaty jeszcze nie stopniałego śniegu, kąpiące się samochody itp.
Zmrok zapadał, gdy wjechaliśmy na przełęcz Ak Czołuszpa. Tu zabraliśmy utrąbionego w sztok wędkarza. Sierioga ledwo się zmieścił ze swoim plecakiem, całą drogę do Ulaganu (swojej miejscowości) opowiadał coś z przejęciem. Zdania zaczynał zazwyczaj od wot, blad’ j*bana. Tu po ciemku zaokrętowaliśmy w hoteliku.
Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz