Dzień u mechanika, naprawiali kółko. Wszystko pięknie, ładnie dospawali, co trzeba, ale Pchełka wciąż klekoce przednią lewą łapką. Dzięki przyspawaniu tego, co trzeba, ruszyliśmy z kopyta prawie rozbijając się o – rogatki. Pierwszy raz widziałem coś takiego.
Jakieś 160 kilometrów dalej Pchełka podczas stromego podjazdu pod górę wyzionęła ducha. Zatrzymało się jej serce i naszymi sposobami reanimacji nie byliśmy w stanie przywrócić jej tchnienia. Coś skopało się z silnikiem, może elektryka zamokła podczas wczorajszej próby przebrodzenia rzeki, zaś na 100 procent dodatkowo padł rozrusznik.
W moim życiu układa się wszystko dokładnie tak, jak powinno, dzieje się to samo z siebie i w zasadzie jedyną rzeczą, którą muszę robić, jest nie przeszkadzać losowi. Jakieś 25 sekund po tym, jak sprawdziliśmy bezpieczniki, zatrzymała się obok nas ciężarówka: zjeżdżający z góry Merikie zaoferował pomoc. Jutro przyjedzie jego kolega i będziemy pakować Pchełkę na pakę, by dostać się do Ułan Bator.
Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz