Wstalem o 12tej.
Ksenia, dyrektorka hostelu Millennium, oddała mi mój zagubiony prawie trzy miesiące temu telefon. Szczerze ucieszyła się na mój widok, więc z tej radości, nie bardzo wiedząc, jak to okazać, trzasnęła rosyjskiego misia raz, potem zmiana ramion i drugi raz, a na koniec machnęła ręką i trzeci raz mnie po niedźwiedziemu objęła. Ta dziewczyna, w którą nigdy nie zwątpiłem, rozkłada wszystkich niedowiarków na łopatki: ileż to osób życzliwie wieszczyło, że telefonu już nie zobaczę? Szach-mat, niedowiarki!
Pięknie zapachniały kwiaty ze szkolnego ogródka, jak w gorącym lipcu u nas, aż się zatrzymałem. Wszyscy wiedzą, jak się te kwiaty nazywają, chwilami nawet i ja to wiem, ale zawsze ich nazwa w końcu wypada mi z głowy. Mają piękny, pomarańczowy kolor, mnóstwo płatków i na pewno nie są to nagietki, dobrze wiem, gdyż nagietki to jeden z kryminalnych epizodów mojej przeszłości. Dla złaknionych sensacji już opowiadam.
Dawno, dawno temu, hmmm… no, może nie aż tak dawno, ale w zasadzie dość całkiem, moja rodzona ciotka i zarazem chrzestna, chodziła drogą koło szkoły podstawowej położonej niedaleko jej miejsca zamieszkania. W szkolnym ogródku zaś, zaraz za płotem, ciało pedagogiczne metodą zastraszania przekonało uczniów do stworzenia rabatek kwiatowych, oddzielających rośliny pożyteczne, jak marchew, kalarepa i tym podobne od płotu. Młodzież nasiała nagietków i to był błąd, gdyż moja ciotka, biegła skądinąd w ziołolecznictwie, czy innej czarnej magii, spojrzała na te nagietki raz i to wystarczyło. Żadna marchew, kalarepa czy groch nie wzbudził w ciotce takiego pożądania, jak owe nagietki, gdyż, jak stwierdziła, ich płatki są bogatym źródłem niewiadomoczego i z ich pomocą można zrobić niesłuchałemco. I stało się, że jak przyjechałem tam do babci na wakacje, zostałem przymuszony przez ciotkę do wdarcia się na teren szkolnego ogródka i poobrywania nagietkom ich płatków. Mam nadzieję, że do czegokolwiek się przydały, biedne roślinki.
W każdym razie, to nie one tak pachniały w Omsku.
Na śniadanie zapragnąłem blińczyków. Tak więc wsiadłem w autobus przy dworcu i pojechałem w kierunku centrum, starą, dobrze znaną drogą. Ze trzy przystanki przed wysiadłem i poszedłem piechotą szukając blińczyków. Skończyło się to tak, że…
Hmmm… w Burger King poznałem dwóch przyszłych prawników, nadzieję rosyjskiej palestry, piękni, młodzi i pełni zapału Denis i Slava (skracając do minimum – od Wacław). Przesiedzieliśmy ze dwie godziny, na konwersacyjny ustalając język angielski. Opuścili jakieś zajęcia, tak bardzo spodobała im się możliwość liźnięcia Wielkiego Świata w osobie Wielkiego Podróżnika, czyli mnie. Rozmawialiśmy o rodzinie, studiach, pracy i podróżach, o szansach Rosjan na posiadanie własnego życia, własnej firmy i o tym, że każdy sam swoje życie układa i podejmując decyzje, bądź uchylając się od nich, sam stwarza spis treści w książce swojego życia. Nieprawdopodobne, ile ciekawości mieści się w tych dwóch sympatycznych chłopakach. Jeden z nich, Denis, ma być karnistą, drugi, Slava, chce zająć się prawem cywilnym. Niech ich Bóg ma w swojej opiece. Na koniec zamówili mi taksówkę, żebym bez dzikich kosztów dojechał do serwisu do Pchełki.
I powiedzieli, że w Jekaterynburgu źli ludzie żyją, żebym tamtędy nie jechał.
Ok, auto stoi, cały śmietnik na nim również, pogadałem z załogą i jutro mogę ruszać w trasę.
Nie wiem, skąd się to w ludziach bierze, ale w rzadkich chwilach, kiedy mam wyłączoną transmisję danych, a tak jest tutaj, odkrywają uroki nowości technologicznych. Ci, którzy nigdy wcześniej nie zaskakiwali mnie czymś takim, zaczęli wysyłać mmsy. Koszt pobrania takiego mmsa jest z grubsza niewyobrażalny (nie chce mi się czytać cennika) a jego ważność upłynie, zanim wjadę do UE.
Tak więc siedzę w pełnej nieświadomości, sam w pokoju, dobranoc.
Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz