Droga krzyżowa

Główny Szlak Beskidzki chodził za mną i chodził i czarował i urzekał i nęcił od wielu już lat. I jakoś tak się złożyło, że w tym roku nadszedł czas. Nawet nie wiem jak i kiedy, ale poczułem, że to właśnie teraz.

Z paczki moich leśnych ludzi jedynie Daniel wyraził chęć i gotowość do zmierzenia się ze szlakiem czerwonym. Pod koniec stycznia, po porządnej analizie potrzeb i możliwości, spakowałem się, jak umiałem najlepiej, on podobnież, i ruszyliśmy.

Po przynudnawej jeździe przez cały kraj dotarliśmy do celu: Ustrzyki Górne. Nocleg znaleźliśmy u Anety i Wojtka. Kiedyś wspominałem, że dziwne losu koleje pchają mnie w objęcia różnych straży granicznych? Oto przyklad. Wojtek jest, co oczywiste, funkcjonariuszem SG.

Dostaliśmy pokój, wynegocjowaliśmy śniadanie w rozsądnej cenie i podwózkę przez Wojtka na początek szlaku.

We czwartek, 26 stycznia 2023, ruszyliśmy.
Plecaki wypchane na full, ze sprzętem surwiwalowo – kuchenno – turystycznym, trochę jedzenia, parę ciuchów… Poszliśmy jak dzik w żołędzie.

Okazuje się, że Główny Szlak Beskidzki rozpoczyna się drogą krzyżową, co wydało się nam dość osobliwym symbolem wchodzenia na szlak czerwony.

Daniel ma to do siebie, że zawsze pakuje się 3 razy. No nie ma litości, zawsze trzy: na początek bierze wszystkie rzeczy, które kiedykolwiek mogą się przydać i je pakuje w różne plecaki i torby, potem wywala w diabły to, co spakował i robi totalną rozwałkę całego sprzętu na podlodze i wtedy pakuje się po raz drugi, a na koniec pakuje się na szlaku. Tak więc, w okolicach czwartej stacji drogi krzyżowej, zapragnął spakować się po raz ostatni, a przy okazji, w panice, zaczął szukać kluczyków od samochodu, które, co zrozumiałe, znalazły się przemyślnie schowane w saszetce w plecaku.
Czekałem grzecznie, aż się ogarnie, po czym ruszyliśmy w górę. Jeden ludek minął nas w wielkim pędzie, ledwo zdążając odpowiedzieć na nasze gromkie powitanie. Po drodze widzieliśmy też śmieszne takie ślady na śniegu, które w naszej wyobraźni stały się śladami Zająca Beskidzkiego, specjalnego gatunku zająca, któremu bez problemu przychodzi radzić sobie z niedźwiedziami.

Na Przełęczy Bukowskiej zrobiliśmy sobie zasłużoną przerwę, podczas której okazało się, że Daniel zapragnął iść w stronę X muzy i nagrał 28-minutową nowelę, tzw. szorta z kieszeni. Film pouczający, ciekawy, nietuzinkowy i bardzo ważny w jego karierze.

widok z Przełęczy Bukowskiej na Pliszkę

Sama przełęcz, spoko, złego słowa nie powiem, bardzo ładna, nawet toaletę ma. Chłop, co przed nami szedł, to jak nas zobaczył, to się wziął i zawinął. Ale doszła rodzina: ojciec, matka, córka. Rzucili mi się od razu w oczy z kilku powodów. Raz, że nie uciekli, dwa, że jednak to ludzie; na szlaku, gdzie głównie ślady zajęcy, a trzy, że mieli na butach raczki. Raczki dokladnie takie same, jak te, które sam zakupiłem i niosłem przymocowane w charakterze amuletu przeciwpoślizgowego do plecaka. Jakoś tak mną to wstrząsnęło na tyle, że przyodziałem owe raczki, potuptałem trochę dla animuszu i… nie zdejmowałem ich już odtąd w górach wcale.

Poleźliśmy dalej, na Rozsypaniec i Halicz. Po drodze raczki przydawały się w sposób wręcz niewyobrażalny. Czasem tak mam, że niby coś słyszałem, niby organicznie coś rozumiem, ale dopiero skorzystanie z czegoś uświadamia mi to tak do głębi. No wyprawa zimą w góry bez raczków… Naprawdę? A bez kurtki? Bez czołówki? Bez czapki? Ha! No właśnie.

Aż do Przełęczy Goprowskiej nic specjalnego się nie działo, może poza spotkaniem przesympatycznej pary, z którą zamieniliśmy kilka słów, szli z Wołosatego do Wołosatego, zupełnie bez obciążenia.

A my nie. Taszczyliśmy po 20kg na plecach w nieustającej nadziei na to, że nic z tego, co taszczymy się nie przyda. Namiot, śpiwory, maty, kuchenki, żarcie, ciuchy, powerbanki, naczynia… Taaaa… Na Przełęczy Goprowskiej, w grożącej niechybnym i nieodwołalnym rozpadem wiatce z kategorycznym zakazem wstępu, zrobiliśmy sobie obiad – jakieś liofilizowane dania: wieprzowinka z zielonym pieprzem i strogonow. Nawet smaczne, choć moim zdaniem zbyt dużo pieprzu.

Tu właśnie dotarło do nas w całej okazałości piękno Bieszczad i ogrom bezsensu naszego psychologicznego uwarunkowania na połączenie surwiwalu z przemierzaniem szlaku. Mieliśmy za dużo kilogramów i za dużo trasy i za mało sił i za mało czasu. Porzuciliśmy mrzonki z namiotem. Weszliśmy na Przełęcz pod Tarnicą i pognaliśmy (he, he) Szerokim Wierchem w stronę Ustrzyk. Krótki telefon do Anety uspokoił nas, że pokój będzie, choć inny. W naszym stanie, nie było w zasadzie istotne, jaki to pokój i czy na łóżku, czy na szmacie w garażu.

Dotarliśmy na miejsce skonani, świecąc sobie czołówkami w lesie. W międzyczasie, podczas schodzenia, przeżyłem katharsis połączone z oświeceniem. Minimalizujemy bagaż, minimalizujemy oczekiwania, robimy szlak. Po to tu jesteśmy.

Naszprycowaliśmy się lekami. Nasze organizmy łkały o pomoc. Wszystkie mięśnie bolały, oczy łzawiły, szła gorączka. Nażarliśmy się więc sprytnie zabranych leków i zamiast kolacji poszliśmy spać.

Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz

Leave a Reply