Piątkowy poranek. Zmartwychwstanie.
Aneta zrobiła śniadanie na 8.30, o 10.00 wyszliśmy z domku (Daniel zawsze pakuje się 3x…), żwawym kroczkiem pensjonariuszy zakładu geriatrycznego ruszyliśmy w stronę tutejszego sklepu spożywczego. Generalnie nie wieje od sprzedawczyni jakąś ogromną sympatią do ludzi, więc po kilku próbach odpuściliśmy sobie pogawędki i poszliśmy wypić kawę w Zajeździe pod Caryńską.
Plan na dziś: połonina Caryńska – Brzegi Górne – Chatka Puchatka.
Przed wejściem na szlak jakieś zbiegowisko, ale po szybkim rozpoznaniu terenu okazało się, że chodzi o zakup biletów, które myśmy nabyli drogą elektroniczną gdzieś z internetów. Kasa nieczynna, ludzie w rozpaczy.
Stromo było. I z góry schodzili coraz dziwniej wyglądający ludzie. Jacyś pomrożeni z lekka, jakbyśmy do lodówki zaglądali. Większość oszroniona, niektórzy prawie całkiem biali, oprószeni. Zasapani dotarliśmy do wiaty, gdzie odbywał się milczący podówczas sabat górskich wędrowców. Pogadaliśmy, powymienialiśmy się kontaktami i poszliśmy dalej.
Jakoś na progu lasu spotkaliśmy faceta, który schodził z córką, również taki sinawo-niebieskawy i stwierdził, że nie ma co, on wraca, bo mu wiatr córkę zabiera. Dziewczę z 9 lat miało, może 11 maksimum, cholera teraz wie, jak to z tymi dziewczynami, która w jakim wieku, ale wygladała na 45kg.
Po wyjściu na przelęcz okazało się, że absolutna i całkowita racja, na górze wieje, jakby się… ktoś powiesił, temperatura nie bardzo zbliża się do zera, ba, nawet i do minus pięciu daleko, odczuwalnie kategoryczna Antarktyda.
W tumanach śniegowego pyłu i lodowych okruchów powędrowaliśmy w stronę Kruhlego Wierchu, najwyższego z czterech wierzchołków Połoniny Caryńskiej.
Czas płynął, myśmy szli, a że wyszliśmy później, to i wcześniej zaczęło robić się ciemno. Po osiągnięciu szczytu dalej było już tylko w dół. Na tyle, że znowu po ciemku, o czołówkach, wyszliśmy w Brzegach Górnych. Do Chatki Puchatka ostatecznie nie dotarliśmy.
I dwie ciekawostki – jedna, że na tę połoninę wbiegał jakiś ludek w trampeczkach i czepku i pomyśleliśmy, że mu z zimna odbiło, ale potem się okazało, że więcej tam takich, bo zawody się nazajutrz miały odbyć. A druga, że zleźliśmy na parking i nawet nie zatrzymując się specjalnie, wsiedliśmy na stopa do wozu jakichś innych górołazów, którzy zawieźli nas od razu pod sklep w Ustrzykach. Bajka. A na koniec, w charakterze happy endu, podjechali chłopaki ze Straży Granicznej nowiuśkim Jeepem Wranglerem i pogadaliśmy o zaletach i wadach amerykańskiej motoryzacji.
Z kronikarskiego obowiązku dodam, że podjechaliśmy do tego Zajazdu pod Caryńską na kolację i oprócz tego, że ogromna, to na mnie osobiście wrażenia nie zrobiła. Kolacja znaczy. Kaszanka z kapustą na 3 z plusem. W ogóle dziwię się, jak można spieprzyć kaszankę…
Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz