Wbrew wczorajszym ostrzeżeniom z rana, tym razem naprawdę, z rana, poszliśmy na Fereczatą i dalej, do Cisnej. Zaraz na starcie, za cmentarzem, wyprzedziła nas malutka dziewczyna w czerwonym paletku, którą ze zrozumiałych względów puściliśmy przodem: nasze tempo, dobrze rozregulowanych sześćdziesięciolatków, nie pozwoliłoby nam utrzymać prowadzenia. Mieliśmy do wyboru dwie drogi: dżentelmeńsko puścić panią przodem albo ulec ambicji i biec przed nią, by paść na zawał jakieś 200 metrów dalej.
Rzeczywiście, wiosną, latem, czy jesienią klęlibyśmy, jak szewcy, jako że podejscie jest środkiem strugi jakowejś, ale teraz wszystko zamarznięte w cholerę i szło się dobrze. Podejście bardzo przyzwoite, żadnych hardkorów, piękny zimowy las, lekko pod górę, chciałoby się rzec, tanecznym krokiem weszliśmy na Fereczatą, a potem dalej, na Okrąglik.
Przez długi czas ślady dziewczyny w czerwieni były jedynymi, którs widzieliśmy na szlaku, aż znienacka, gdy z jakichś powodów głośno przeklinaliśmy, wyłoniła się zza drzew inna dziewczyna, z którą miło pogadaliśmy usiłując zatrzeć niekorzystne wrażenie. Agnieszka, bo tak miała na imię, szła również GSB tylko w przeciwną stronę, ale bez map, kompasów, telefonów i giepeesów. Opowiedziała nam, jak straciła wątek w okolicach Chryszczatej na tyle, że porzuciła plecak i szukała po bukowym lesie jakichś wskazówek. Generalnie odważna dziewczyna, trzymamy za nią kciuki.
Tłok na szlaku, bo zaraz potem inny biegacz się pokazał, wzniecając za sobą kurzawę, też chwilę pogadaliśmy i pognał dalej.
Tak sobie szliśmy, aż w okolicach Małego Jasła wpadliśmy na podejrzanie miłą rodzinkę, tatuś, mamusia, dwie córuchny. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, co to za gagatki. Pytali o Duże Jasło, udawali, że tam się będą wybierać, a my poszliśmy w stronę Cisnej. Gdy kilka kilometrów dalej zatrzymaliśmy się, by włączyć czołówki (no, jakżeby inaczej), na chwilę nas dogonili: okazało się, że postanowili ruszyć naszym śladem do Cisnej, ale złapali nas przygotowanych i poszli w przód, by znów zaczaić się na nas kilka drzew dalej. Dopiero, jak zapadła całkowita ciemność naszła mnie myśl, że jest to pewnie rodzina Nieumarłych, która po prostu wyszła na ryneczek, zaczerpnąć świeżej krwi.
I tak przyspieszyliśmy tempa starając się utrzymać z przodu, aż wyszliśmy na tory w Cisnej, gdzie, jak patrzyliśmy z daleka, rodzinka odpuściła dalszy pościg, lub straciła trop.
Zasięgnęliśmy języka co do możliwości przejazdu na Smerek, po czym, zmachani, zrezygnowani, złapaliśmy stopa. Ojciec z synem wracali z nart też do Smerka, podrzucili nas praktycznie pod wjazd do Niemczykówki.
Świętowaliśmy udaną ucieczkę, świętowaliśmy udaną wycieczkę znowu u Pawła nie do końca świętego i uzgodnilismy, że to już czas pożegnać się z Bieszczadami.
A już w drodze powrotnej, nastepnego dnia, właściciel sklepu w Lesku będącego jednocześnie informacją turystyczną, opowiedział nam parę historii o licencjonowanych, słowackich łowcach wampirów, cmentarzach pełnych zwłok z poprzebijanymi klatkami piersiowymi i gwoźdźmi w głowach i o Czarnej Pani z Leska.
Bieszczady to czysta magia.
Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz