Nastał czas ciszy i spokoju i beztroskiego nieróbstwa. Cały czwartek spędziliśmy spokojnie się włócząc między plażą a kempingiem, czasem jedynie gasząc wybuchające znienacka niesnaski między naszymi pociechami. Ale i oni bardzo nie dokazywali, gdyż znaleźli tu towarzystwo w postaci Ryśka, siedmioletniego Czecha, z którym bawili się cały dzień.
Piątek utrzymany w podobnym duchu, z tym że ruszyliśmy na jakieś drobne zakupy i wieczorem na lokalny festiwal folkowych zespołów połączony z bazarem, na którym zaopatrzyliśmy się w dwa wina merlot zespołu pieśni i tańca w barwach czerni i czerwieni.
W sobotę zaś pojechaliśmy do Nesebyru, powałęsać się trochę po starówce. Ciekawe miejsce o wąskich uliczkach, zaułkach i zakamarkach, podobne do sernika wiedeńskiego: wśród zabudowy drewnianej lub drewnianą udającej, jak rodzynki wystawały starożytne ruiny kościołów, bazylik i tym podobnych budowli. Na wierzch zaś ktoś rzucił, hojną garścią restauracje i stoiska ze śmieciami. Ale i tu rodzynek się trafił w postaci sklepu płytowego, gdzie zanabyliśmy Bruce’a Springsteena i Bonnie Tyler tłoczone w latach świetności tłoczni winylowych.
Nasyciliśmy się miastem i wróciliśmy do naszego zaścianka, gdzie, okazało się, szalona impreza trwa w najlepsze, hałas, ognie sztuczne, fajerwerki, muza trzaska, ludzie łażą.
PS. A facet na parkingu w Nesebyrze stwierdził, że to okropne miejsce do życia, ludzie tu mieszkają paskudni, perspektyw żadnych nie ma, jedynie turyści są mili i zdarzają się co sezon.
Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz