Mistrzostwo świata

Bułgarzy są absolutnymi mistrzami świata w unikaniu spojrzenia w oczy. Żadnej odpowiedzi na proste 'Dzień dobry!’ od nikogo się nie doczekaliśmy poza trzema wyjątkami: dziewczyna od Bobbiego, ekspedientka w sklepie i para Szwajcarów.

Dziewczyna od Bobbiego to ciekawa sprawa: przyszła do nas za synem o imieniu Bojan i z marszu zaczęła cisnąć po angielsku na różne tematy jeszcze poprzedniego wieczora. Zaprosiła nas do siebie na ognisko, ale nie bardzo miałem ochotę na socjalizowanie się w tamtym momencie. Doprawdy, byłoby wybornie spotkać ją wraz z Florianem, gdyż pewnie przegadalibyśmy całą noc. W każdym razie z rana znowu przyszła i pogadaliśmy chwilę, a potem jakoś się wzięła i zawinęła i pojechali sobie z Bojanem i mężem i przyjaciółmi precz.

Pokręciliśmy się tu i ówdzie i uzbrojeni (częściowo) w kurtki przeciwdeszczowe poszliśmy wzdłuż zatoki, bo jakieś skałki na końcu wzywały mnie syrenim głosem.

Pusto i cicho wszędzie – po głośnym weekendzie większość rowarzystwa się ulotniła, zostały niedobitki długoterminowe, Szwajcarzy i my. Na plaży spotkaliśmy zagubioną rodzinę, kilku chłopców i tłustego nudystę opalającego swoje klejnoty rodowe w cieniu nadchodzącej nawałnicy.

Już na skałkach widać było wyraźnie, że nie zdążymy i będziemy mokrzy jak dwa a dwa jest cztery.

No i tak właśnieśmy zmokli jak bezpańskie kundle

Dość nieoczywistą konsekwencją ulewy było uwidocznienie się bardzo ciekawej istoty tutejszej gleby składającej się głównie, jak się okazało, z guana, błota i gnijącej trawy. Nie widać tego, gdy słońce praży 32st i wszystko jest suche, ale jak rozmemłać to z wodą, to zaczyna być oczywiste, że nie wyjedziemy. Nie tylko nie wyjedziemy my samochodem z przyczepką, ale też i biedne, nieodpowiadające 'Dzień dobry!’ Bułgary w samochodach bez przyczepek, a nawet czasem i z napędem na 4 koła.

Gnój był taki, że jak poszliśmy do toalety, to do naszych klapek przywarły tak kosmiczne ilości lepkiej brei, że musieliśmy co parę metrów ocierać podeszwy o cokolwiek wystającego, korzenie, kawałki blach, gałęzie, mostek, schodki i temu podobne artefakty.

Pomogłem wypychać jakiś pojazd, kłując w oczy i sumienia towarzystwo, które wcześniej nie raczyło się odprzywitać, tą niespodzianą, wymagającą jednak jakiegoś burknięcia pomocą.

Zostaliśmy tu cały jeden dzień dłużej, żeby nawierzchnia przeschła, a w tym czasie coś tam ogarnialiśmy obozowo. Wieczorem już było znowu bardzo ciepło i kąpaliśmy się w morzu, jak delfinki.

zachód

Kemping Delfin mogę polecić jedynie ludziom o nerwach z wysokowytrzymałych włókien węglowych.

Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz

Leave a Reply