Jednostajny szum wody lejącej się z nieba, błyski i huk grzmotów, chrapanie współtowarzyszy, czasem gwałtowny szelest, jak ktoś zmieniał pozycję, te wszystkie odgłosy zlały mi się w jeden ciąg tej nocy w takim niby-śnie. Nad ranem przysnąłem mocniej, ale następna burza podniosła mnie już na nogi, bo wydawało się, iż uderzy od strony nieosłoniętej, a że już i ranek dopełzł, to czas było śniadanie organizować.
Spod wiaty wyszliśmy po spokojnym śniadaniu i jeszcze spokojniejszym pakowaniu – zwlekaliśmy akurat tyle, żeby przestało padać.
Wyszliśmy spod dachu w resztkach mgły i zaczęliśmy brodzić w błotnistej brei. Dzięki Lasom Państwowym spółka bez jakiejkolwiek odpowiedzialności cały szlak czerwony przypomina plac budowy, koleiny głębokie prawie na metr, cała szerokość szlaku dokumentnie rozpieprzona, by turysta, którego najdzie ochota, by ponapawać się pięknem krajobrazu, został od razu sprowadzony na ziemię: może i szlak turystyczny, może i dziedzictwo narodowe, może i piękno ziemi polskiej, ale to kasa rządzi, Lasy Państwowe chapią drewno na wyścigi, a o szlaku, którym się nie da przejść, nikt nie wspomina, a tym bardziej nie naprawia. To koszty przecież są, a robactwo turystyczne niech łazi jak chce po tym, co zostało.
Czasem skacząc, czasem lewitując, czasem czepiając się gałęzi, jak makaki, brnęliśmy przed siebie w stronę Puław, aż tu nagle czarno – żółty smok się objawił, groźnie prężąc muskuły na samym środku ścieżki. Pozował nam chwilę, po czym odszedł dumnie w stronę lasu.
Przeszliśmy rezerwat przyrody Bukowica, Skibce i zeszliśmy do Puław, tu złapał nas deszcz, ale schowaliśmy się pod dachem Domu Modlitewnego Zielonoświątkowców w oczekiwaniu na otwarcie w okolicach południa restauracji Amadeus. Spotkaliśmy tu starsze małżeństwo z Gdyni, które ogromnie polecało pierogi z jagodami, więc w myśl wzmacniania pozytywnych bodźców związanych ze szlakami górskimi, zamówiłem dla Mieszka garść owych pierogów, a także dla reszty drużyny drugą garść i kawy i piwa i odpoczęliśmy solidnie…
Dalsza część szlaku, na złość Lasom Państwowym spółka bez jakiejkolwiek odpowiedzialności, wiodła asfaltem. Sił mieliśmy sporo, dodatkowo opici i objedzeni terkotaliśmy kijkami w coraz większym upale. Paweł, wiedząc z map o położonym niedaleko wodospadzie, snuł marzenia o zakupie terenu w pobliżu takowego miejsca, żeby móc udzielać schronienia i pomocy na szlaku, ale okazało się, że ktoś wcześniej wpadł na taki pomysł i jest tam pole namiotowe Studenckiego Koła Przewodników: kilka zabudowań, toalety, śmietniki i cały plan legł w gruzach.
Za to wykąpaliśmy się na dwa dni naprzód w jeziorku pod wodospadem, porobiliśmy zdjęcia, pogadaliśmy z ludźmi, odpoczęliśmy od upału i poszliśmy w końcu, bo już raczej bliżej, niż dalej mieliśmy.
Po kilkudziesięciu minutach wyszliśmy na punkt widokowy, gdzie znowu się pobyczyliśmy z góry oglądając Rymanów Zdrój. Dalsza część drogi to restaurowana wieś lemkowska, starszy pan, którego posądziliśmy o niewiadomoco, a najprawdopodobniej miał właśnie akcję zawałową, gdyż później GOPR i pogotowie do niego zjechali.
W Rymanowie pogratulowałem Mieszkowi przebycia tej części szlaku, był dzielny ponad miarę, dał nam przykład, jak należy znosić trudy i niewygody i w nagrodę kupiłem mu pierogi ze śliwką i cynamonem.
Zaopatrzyliśmy się na wieczorne posiedzenie w napoje niskoalkoholowe Leżajsk i okazało się dodatkowo, że wygrałem 2x po 2 puszki, które to następnego dnia odebrałem i powiozłem do domu.
Na szlaku spotkaliśmy tylko kilka oszołomów nam podobnych mimo środka lata, co budzi zdumienie i mało optymistycznie każe myśleć o społeczeństwie.
Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz