Ma góra, Magura

Wsiedliśmy z Danielem w jego czarną limuzynę i pognaliśmy w Kąty z wielkim postanowieniem. Postanowienie to dotyczyło, oczywiście, szlaku czerwonego i było wielkie, ogromne, szumne, niezaprzeczalne i patriotyczne w brzmieniu.

Po nic nie wnoszącej do historii podróży przez całą Polskę dojechaliśmy gdzieś w okolice Nowego Żmigrodu, gdzie wkopałem autko w śnieżycy w zaspę tak dokumentnie, że zawisło na amen. Dzięki temu zdarzeniu poznaliśmy kupę nowych ludzi i mogłem służyć jadącym z naprzeciwka jako dodatkowe obciążenie. Ubaw po pachy. Choć z punktu widzenia Daniela jest to mocno dyskusyjne, gdyż nie ma on za grosz dystansu do swojego wozidełka.

I tak w śnieżycy dotarliśmy do Chono Tu, skąd ruszaliśmy dalej na podbój GSB. Daniel namówił mnie wieczorem na impregnację obuwia, co zaowocowało nieprawdopodobnym smrodem wiszącym do samego rana w całym Chono Tu. Potem coś mówił, że myślał iż mam trochę rozumu i będę impregnować na zewnątrz, no ale głupi nie jestem, żeby w śnieżycy na dworzu w buty pryskać jakimś tałatajstwem.

Miałem zamiar być na szlaku o 7.00, ale życie pokazuje, że plan planem, a porządek musi być. Chyba wspominałem, że, podobnie jak listonosz puka zawsze dwa razy (skąd, skubany, ma tyle sił?), tak Daniel pakuje się trzy razy? Musiał się spakować.

start

Tuż przed 9-tą poszliśmy w tango. Szliśmy w grząskim, mokrym śniegu, który zalegał ścieżkę, więc w końcu wybraliśmy obejście bokiem i, pilnując szlaku, leźliśmy obok.

Generalnie mokro z dołu i wilgotnie z góry, a że takie warunki, to i człowiek poczciwy pocił się, jak diablę przy kotle, więc omne trinum perfectum, woda i z wnętrza człowieka buchała, aż miło.

W krótkim czasie jakoś tak się stromo zrobiło, aż musieliśmy odpoczywać milion razy pod górkę, a to ledwie Kamień był i jeszcze jasno nawet. I wstęp dodatkowo zabroniony surowo pod karą jakowąś niedookreśloną, gdyż Dyrektor Magurskiego Parku tak zarządził. Ale potem doczytałem, że szlaków turystycznych to nie dotyczy i jakoś tak mi i tak wszystko jedno było, niech mnie ten Dyrektor goni sobie i grzywnami straszy.

Daniel zaczął wyglądać na zniechęconego już o 10:15, a jego zniechęcenie miało się jedynie zwiększać wraz z upływającym czasem. Całe szczęście, hart ducha, jakim dysponuję na codzień wystarcza zazwyczaj, by obdzielić jeszcze kilka osób, gdyż hart mój przedwojenny jest, ze stali, nie z plastiku; odziedziczyłem go po przodkach.

zniechęcony z lekka Daniel

Około południa weszliśmy na Przełęcz Hałbowską, gdzie prosta wiatka sobie stoi, można się w niej skryć, jeśli kto potrzebuje, zaś o 14:20 osiągnęliśmy Kolanin. Jakaś druga wiatka po drodze stała, super sprawa, że takie tu wiatek zagęszczenie. Świeżowej mokre czółko ucałowaliśmy już koło osiemnastej, do Magury godzina piętnaście, ciemno jak w kanałach mimo leżącej wokół, pyszniącej się złudną bielą brei śnieżnej, wciąż mokro z każdej strony, zapadaliśmy się do połowy ud przy każdym kroku, na to naszła jeszcze mgła, dzięki czemu skąpo oznaczonego szlaku szukaliśmy po omacku, z czołówkami na głowach, głownie na mapach, kłócąc się ze sobą i wrzeszcząc gromkie „Tu jest!”, gdy mimo mgły udało nam się wyoczyć charakterystyczne trzy pasy. Darliśmy się w noc, na pohybel przeszkodom, klęliśmy na czym świat stoi siebie i ludzi, którzy robią tu oznakowanie, gdyż miałkie ich umysły chodzą po szlaku jedynie za dnia, gdy świeci słońce i widać na 80m z dowolnego miejsca.

W pewnym momencie zauważyłem przysypane śniegiem ślady wcześniejszego wędrowca, które trochę inaczej błyszczały w świetle latarki i gromiąc Daniela, by szedł za mną i nie wnikał już za bardzo w szlak, lazłem zapadając się jeszcze bardziej, ale za to z zapałem psa tropiącego. Najgorsze momenty były, gdy gubiłem te ślady i z obłędem w oczach waliłem na szagę, inercją kierowany, przed siebie, by po chwili z ulgą zobaczyć ten poblask śladów stóp przysypanych. Za każdym razem czułem się jak Robinson, gdy zobaczył płaskostopie Piętaszka.

W pewnym momencie poddałem się spontanicznie czując duży ubytek sił i rzuciłem wszystko na śnieg, wyciągnąłem żelazne racje 7 oceans, pożarliśmy je z Danielem łapczywie, choć gdzie im w smaku do jajecznicy na boczku, schabowego z ziemniaczkami, czy karkówki z grilla. No ale zadziałało, dostaliśmy kopa i ruszyliśmy dalej.

Ma góra, Magura

20:40 jak weszliśmy na Magurę. Dalej ciemno. Dalej mokro. Ale teraz doszedł już świeży ślad jakiegoś innego maniaka, po którym, jak po sznurku, zeszliśmy do Bartnego. Do Krystyny, bo w sumie tak. I dostaliśmy kolację i wysuszyliśmy ciuchy i rano poszliśmy do cerkwi, gdyż stamtąd „leciał” autobus do Gorlic, gdzie już taksę wzięliśmy do Chono Tu.

Nie wypożyczyliśmy rakiet wcześniej. Szkoda słów na takie przygotowanie. No ale zgodzić się wypada ze stwierdzeniem, że Bóg czuwa nad wariatami, a mnie to chyba w jakiejś szczególnej pieczy trzyma.

tymi tu Bóg się opiekuje na codzień

Zaś postanowienie, z którym jechaliśmy, cóż… Zrealizuję następnym razem.

Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz

Leave a Reply