Nie wziąłem spodni

No cóż. Nie wziąłem spodni. Okazało się wieczorem w hotelu, gdy chciałem wszystko przygotować na wyjście. Kiedyś łba zapomnę wziąć i wtedy dopiero wszystko odbędzie się prawidłowo. Spakowałem mnóstwo ciekawych i cudownych rzeczy, portki przygotowałem, wisiały elegancko gotowe do ubrania, po czym ubrałem pierwsze lepsze krótkie gacie, zabrałem dzieciaki, wbiliśmy w Pchełkę i pojechaliśmy na południe.

Cały ten odcinek od Kątów do Krynicy – Zdroju stał mi ością w gardle. Drobiłem kroczki, jak baletnica, zbierałem się i przymierzałem, a jak już pojechałem w styczniu, to spuśćmy na to zasłonę miłosierdzia. Teraz wziąłem ze sobą młodzież, czyli Mieszka lat 8, który już gór liznął i Gniewka lat 5, który góry widział w przelocie. Nie bardzo wiem, ile nam się uda, więc cała wyprawa, tradycyjnie, nawariata.

Uzgodniłem w hotelu, że Pchełka może stać u nich na parkingu, nie ma sprawy, złamanego grosza ode mnie nie wezmą. Poszukiwania połączenia z Gorlic do Bartnego skończyło się zawezwaniem taksówki. Właściciel tejże, z usług którego już wcześniej korzystałem, gdyby nie przypadek, to byłby spał i nie odebrał, ale ktoś już go rozbudził, więc podjechaliśmy dokładnie w miejsce, gdzie skończyłem poprzednio z Danielem.

start

Ruszyliśmy żwawo raźnym krokiem, aliści dzieci pożądliwie wpatrywały się w moje kijki trekkingowe, tak więc musiałem przerzedzić rosnącą nieopodal leszczynę. Po jakichś 80 metrach Gniewko się zziajał i zaproponował, jego zdaniem, fenomenalne miejsce na obóz – zatoczkę jakąś dziką przy drodze. Generalnie i owszem, spoko, ale jednak szlak się sam nie przejdzie i trzeba dygać przed siebie, co po jakimś czasie zrozumiał, bo reszta drużyny niewzruszenie człapała dalej.

W Wołowcu przechodziliśmy przez podwórko stroiciela fortepianów, akurat przyjechał, pogadaliśmy chwilę. Po kilkuset metrach dogonił nas jakiś chłop, też na czerwonym, obuty, jak na zimę, aż nie wierzyłem własnym oczom. Ślizgał się w tych butach niemiłosiernie, widzieliśmy to później niejednokrotnie, no ale grunt, że kostkę miał chronioną, piszę to dla Daniela, bo on zawsze jakąś schizę ma na tym punkcie. Ja osobiście wolę niskie buty, bo lubię swoje kolana, ale co kto lubi właśnie.

Na skrzyżowaniu zdybaliśmy wymarły, zdawałoby się gatunek, tj. dwie studentki politechniki warszawskiej ubrane profesjonalnie, z mapami, plecakami i w trasie do schroniska. Po krótkiej pogawędce ruszyły dalej, zaś do nas przyszedł pies, to znaczy suka, której na imię Terra dano, ale to wyszło czas jakiś później. Na razie przyszła, wyżebrała trochę jedzenia i zaczęła nam towarzyszyć w dalszej wędrówce.

_cuva

Na szlaku pełno ubrań wisi w losowych miejscach, w Beskidzie Niskim widzieliśmy majtki, koszulkę, bluzę dziecięcą, kufajkę i but. Na upartego można się jako-tako przyodziać po drodze.

Szliśmy twardo przed siebie i przekładaliśmy plany obiadowe z chwili na chwilę przez psiaka, który całym sobą pokazywał, że zeżre nam wszystko, cokolwiek sobie przygotujemy. W pewnym momencie jednak poddałem się i rozłożyliśmy prowizoryczne obozowisko, na którym dzieciaki pochłonęły makaron w sosie śmietanowym,a ja zmęczyłem meksykańską jajecznicę, niech ją kule biją, w życiu tego ścierwa więcej nie kupię.

obiadek

Gorąc na szlaku. W końcu doszliśmy do Zdyni, gdzie w sklepie z psem afera. Co się okazało: właścicielka się zorientowała, że ktoś jej psa zaiwanił, więc zaczęła dzwonić po ludziach, w tym do właścicielki sklepu spożywczego. Akurat ta właścicielka dzwoniła do ekspedientki, jak wparowaliśmy w towarzystwie Terry do środka, szukając jadła i napitku. Po kilkunastu minutach przyjechała po psa jego z kolei właścicielka, kobieta o ponurym wejrzeniu, podejrzliwie na wszystkich patrząca. Chyba nie bardzo uwierzyła w mój plan oddania tej suki po osiągnięciu Krynicy – Zdroju, zabrała psa i pojechała. Dała mi zaskakującą radę, jak działać w podobnych przypadkach, tj. wziąć kija i pogonić psa. Niby proste, a jednak jakoś mi się w głowie nie bardzo mieściło, żeby psinę okładać za to, że nam towarzyszył.

Ustaliliśmy jednogłośnie, iż będziemy szukać noclegu w okolicy, zamówiliśmy na rano bułeczki i ruszyliśmy szukać miejsca na nocleg. Po drodze zobaczyliśmy żywą świnię w obejściu, co jest dla nas już niecodziennym widokiem, dzieciaki dużą frajdę miały z obserwowania jej poczynań. Obóz rozbiliśmy nad Zdynią, w nocy w okolicach kręciła się burza, błyskało, ale deszcz nie spadł i grzmotów nie było słychać. Tego dnia, według map, zrobiliśmy około 16 kilometrów. Dzieci zasnęły z przyłożenia.

Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz

Leave a Reply