Od rana samego mżyło a deszczyło niemożebnie. Obejrzeliśmy sobie targ kutaisiański, spiliśmy kawę w znajomym barze, ze zdumieniem zobaczyliśmy Che Guevarę, który tu średnio na miejscu się wydawał, poszukaliśmy poczty przez chwilę, a potem postanowiliśmy zabrać się w inne miejsce.
Wybraliśmy Tbilisi jako punkt docelowy, po czym udaliśmy się na poszukiwanie marszrutki. Nasza okazja okazała się czarnym mercedesem vito z roztrzepanym kierowcą, zaś droga, o której niewiele można powiedzieć poza tym, iż były momenty, w których wspólnie spontanicznie śpiewaliśmy litanię do miłosierdzia bożego, trwała i trwała, ale poza tym była typowo gruzińska.
Wśród pasażerów okazem godnym wspomnienia był Gruzin złotozęby, który przedstawił nam się po tym, jak spożył alkohol na postoju, aliści nie pamiętamy jego imienia, a zęby widzieliśmy dobrze i często. Złotozęby jest samorodnym geopolitycznym specjalistą i wiele opowiadał współpasażerom o sytuacji, która ma miejsce tu i teraz. Całe szczęście dojechaliśmy jakoś na miejsce, wydarliśmy się dzikim taksówkarzom i poszliśmy do ich ristoran na pyszne chinkali. Myślimy tak sobie, między Bogiem a prawdą, że mało kto z Europy trafia w to miejsce, a to błąd. Mimo paskudnego zewnętrza, jedzenie palce lizać: dla wybrednej, lokalnej klienteli – taksówkarzy, kierowców marszrutek i autobusów, nie dla jakichś turistas, co wszystko zjedzą, byle ciepłe było. Deszcz nie odpuszczał w międzyczasie i padał z uporem starego alkoholika.
Poszliśmy poszukać w najbliższej okolicy hotelu lub innego miejsca do spania i jakoś tak, wędrując, dotarliśmy do Hotelu Plaza, któren drogi jest jak jasna cholera, ale w zamian oferuje różne udogodnienia, np. koncert jakiejś hardrockowej kapeli z Izraela, która – może i sama nie wiedząc – przygrywała nam do spania. Ale przed spaniem wyszliśmy jeszcze się poszwendać po okolicy, pooglądaliśmy gruzińską 'drogówkę’, czyli przydrożne panie do towarzystwa, zrobiliśmy zakupy i miło zmęczyliśmy dolne odnóża. Dobrze było rozprostować kości po jeździe z Gdyni do Tbilisi.